Lata temu, w ciemnych i zimnych wagonach porannego pociągu, jadąc do szkoły, kiedy głowa opadała mi na szybę, a świat za oknem jeszcze spał, koledzy przezwali mnie „Misiek”. Trochę z sympatii, trochę z przekory. Ja wtedy tylko się uśmiechałem i znowu przysypiałem, zimą otulony w grubą kurtkę jak w niedźwiedzią skórę.
Z czasem przywykłem, przyzwyczaiłem się, zaakceptowałem, a dziś — po tylu latach — świadomie myślę, że w tym przezwisku ukryło się coś więcej. Może coś czułego i może coś prawdziwego. Może to jakaś intuicja, że każdy z nas nosi w sobie takiego niedźwiedzia. Czasem powolnego, czasem nieporadnego. Ale zawsze silnego i łagodnego zarazem.

Jest taki miś, którego znają wszyscy to panda wielka. I jest taki drugi, który mieszka w książkach i niezliczonych pluszakach — Kubuś Puchatek.
Obaj mają w sobie coś wspólnego. Spokój. Ciepło. Niewinność. A tu się okazuje — że obaj, chcąc nie chcąc — stali się bohaterami większych historii. Politycznych, symbolicznych, czasem groteskowych. Ich łagodność została przechwycona. Użyta. Wpisana w zupełnie nie ich scenariusz. Życie wpisało je w inną przygodę.
Panda — ten czarno-biały cud natury — żyje już tylko w chińskich górach. A właściwie: przetrwała tylko dzięki ludziom. I ci ludzie uczynili z niej symbol państwa, dyplomacji i wpływu.
To się nazywa „dyplomacja pand”: Chiny wypożyczają pandy ogrodom zoologicznym na całym świecie. Za milion dolarów rocznie można przez chwilę „posiadać” parę pand. Ale to tylko iluzja — każda z nich i tak formalnie należy do Chin. Nawet ta, która przyszła na świat w amerykańskim zoo.
Zwierzę, które zjada bambus i przytula się do drzewa, stało się narzędziem miękkiej siły. Symbolem wpływu. Łagodna broń w rękach państwa środka. Świat się zmienia, a misie… nie mają nic do powiedzenia.

A Puchatek?
Stworzony przez A.A. Milne’a, zawsze był symbolem prostoty, mądrości bez zadęcia, i tej przyjaźni, co nie potrzebuje żadnych definicji. Siadał pod drzewem, jadł miód, mówił prosto z serca. A potem trafił w sam środek cenzury.
W Chinach ktoś porównał prezydenta Xi Jinpinga do Puchatka. Taki niewinny żart internetowy. Taki, co ma zaledwie dwa kadry, uśmiech i podpis. Ale to wystarczyło. Od tego momentu, pluszowy miś stał się problemem. Usuwano memy. Zablokowano film „Christopher Robin”. Nawet w grach komputerowych słowo „Winnie” zostało ocenzurowane.
Zabawne? Trochę. Ale też smutne. Bo nawet dziecięcy miś może stać się zagrożeniem — nie przez to, co robi, ale przez to, co symbolizuje. Spokój. Prostotę. Bezbronność. Świat, w którym Puchatek może być „niepożądany”, to świat, który boi się prostoty. I śmiechu. Nic tak nie zagraża dyktaturze jak śmiech dziecka, które mówi: „Król jest nagi”.

Po drugiej stronie oceanu, w Stanach Zjednoczonych, rzecz przybrała inny kształt — bardziej elegancki, ale równie duszny. Tutaj nikt jeszcze nie blokuje Puchatka, bo przypomina polityka. Ale z kolei… każdy drży, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby kogoś urazić. W imię poprawności, uprzejmości, wrażliwości. A ta poprawność często zamiast mostów — buduje bariery.
Nie mówię tu o szacunku. Mówię o paraliżu. O autocenzurze. O tym, że zaczynamy tracić zdolność do zwykłego żartu, do błysku ironii, do mrugnięcia okiem. Z obawy, że ktoś coś źle zinterpretuje, że się obrazi, że napisze na nas maila, obsmaruje w internetach.

Lubię wracać do Mahabharaty. Potrafię odnaleźć tam więcej prawdy niż w wielu dzisiejszych wiadomościach. Jest tam postać Bhimy — ogromnego, potężnego wojownika, syna boga wiatru. Mówiono o nim: niedźwiedź w ludzkiej skórze. Był nie do pokonania.
Bhima, po wygranej wojnie na polach Kurukszetry, siada pod drzewem. Patrzy w dal. I mówi: „Zdobyłem świat, ale straciłem spokój”. I wtedy coś do niego dociera. Że siła nie polega na tym, by niszczyć. Ale by umieć nie zniszczyć, choć się może. Że potężniejsza od pięści jest wstrzemięźliwość. Że największa moc — to taka, która nie błyszczy czerwienią gazetowych nagłówków. Tylko jest obok.
Patrzę dziś na zdjęcia pand, czytam memy o Puchatku, przypominam sobie Bhimę — i myślę, że może mój „Misiek” nie był tylko żartem kolegów?

Może to była moja pierwsza lekcja. O tym, że można być silnym bez potrzeby udowadniania czegokolwiek. Że można być powolnym, cichym, zamyślonym — i być jednocześnie obecnym, potrzebnym, prawdziwym.
W świecie, który krzyczy do nas: „walcz, zdobywaj, dominuj” — ja coraz częściej chcę powiedzieć: „Usiądź ze mną. Napijmy się herbaty. Posłuchajmy muzyki”.
To nie jest żaden rodzaj ucieczki od czegokolwiek. To jest mój świadomy wybór. Dlatego — po tylu latach — nie wstydzę się tamtego przezwiska. Wręcz przeciwnie. Nadal jestem tym samym Miśkiem sprzed lat. Tylko teraz wiem już, co to znaczy.
I nie chcę być nikim innym. Choćby to wszystko miało zakończyć się nagle i bez możliwości złożenia reklamacji. misiek.forever
Miś kojarzy mi się nie z potężnym zwierzęciem, lecz z małym pluszakiem o pojemnym sercu, czyli takim przytulaskiem, Nosiłam go z sobą wszędzie od zawsze aż do momentu, kiedy podarowałam go płaczącemu dziecku.
Miś Puchatek mówi niewiele, ale jak coś powie, to zwykle jest to głęboka myśl, która wywołuje ciarki i zapada na długo w umyśle i sercu. Ma wiele zdrowego rozsądku, więc mimochodem uczy innych, co w życiu ważne, ważniejsze i najważniejsze.
A jaki jest “misiek.forever”? Przede wszystkim wyciąga pomocną rękę do wszystkich, a serce podaje na tejże dłoni..
Częstuje kawą, przemyśleniami, prowadzi interesujący blog, robi artystyczne fotografie, Sam jest wyjątkowym człowiekiem, a w tle obok ja zawsze słyszę muzykę.
Zasyłam moc serdeczności
Miałem kłopot z autocenzurą, tuż przed publikacją tego postu, dlatego dziękuję Ci za tak ciepłe i miłe przyjęcie.
W tych trudnych dniach przynosi pocieszenie.
D.