Kiedy rosja uratowała Amerykę i granat w ręku dziecka

Czasem siedzę przed komputerem i myślę, że to wszystko jest grą. Grą w słowa, obrazy, nagłówki. Siedzę przed ekranem, który świeci zimnym światłem, a gdzieś po drugiej stronie – może jest ktoś, kto to rozumie. A może tylko algorytm, który policzy zdania i wrzuci je w kolejną tabelkę.

Alan Watts mówił kiedyś, że całe nasze życie to teatr, w którym tak wciąga nas rola, że zapominamy, iż tylko gramy. I to widać – zwłaszcza wtedy, gdy aktorzy pierwszego planu zaczynają wierzyć, że są naprawdę tym, kogo odgrywają. Prezydenci, premierzy, królowie, żołnierze, ojcowie rodzin – wszyscy stoją przed kamerami, z zadęciem wygłaszają swoje kwestie, poprawiają czerwone czapki z daszkiem albo drogie garnitury. Publiczność klaszcze, media notują, a oni coraz bardziej wierzą w ten spektakl. Ale kurtyna zawsze opada. I wtedy nagle gasną światła, nie ma oklasków, nie ma scenariusza. Zostaje tylko człowiek – bez maski, bez roli. Nagi, bezbronny wobec prawdy i własnego lęku.

Mieszkam w Stanach od wielu lat. To kraj, który kiedyś wydawał mi się ucieleśnieniem wolności. Jeszcze przed narodzinami Kacpra spędziłem tu trzy miesiące, redagując książkę – poetycką ilustrację Nowego Testamentu. Dziś nie można już jej nawet zamówić na Amazonie, pozostał tylko tytuł. Bardziej pamiętam, co wtedy odkryłem: że te wszystkie słowa o wolności, zbawieniu, wolnej woli są piękne, ale to iluzja. Buddyzm mówi: nie przywiązuj się, bo wszystko jest nietrwałe. A jednak całe religie i całe państwa zbudowano na przywiązaniu do iluzji. Że można mieć kontrolę.

Dlatego historia sprzed ponad 150 lat wraca do mnie z taką siłą, że o niej piszę. Historia, o której mało kto pamięta: rosja – ta sama, która w 1863 roku wieszała polskich powstańców – w tym samym czasie pomogła uratować Stany Zjednoczone.

Brzmi absurdalnie, prawda?

Jesienią 1863 roku rosyjska flota wpłynęła do portów w Nowym Jorku i San Francisco. Oficjalnie – była to wizyta przyjaźni. W praktyce – zimna kalkulacja. Francja i Anglia współczuły Polakom, rozważając interwencję w Europie. Może nie od razu zbrojną, bo ich plany interwencji były ograniczone głównie do nacisków dyplomatycznych. Petersburg bał się jednak wojny na własnym podwórku, więc wysłał okręty na drugą stronę Atlantyku z jasnym sygnałem: jeśli ruszycie na nas, my ruszymy na waszych sprzymierzeńców w Ameryce.

Nie chodziło o wolność. To proste. Chodziło o interes.

I właśnie dlatego ta historia zniknęła z podręczników. Łatwiej udawać, że Unia wygrała tylko dzięki własnej sile i moralności, niż przyznać, że o losach wojny decydowały także carskie okręty, które mogły uderzyć w zachodnie kolonie. Historia, która nie pasuje do narracji, po prostu znika.

Buddyzm mówi, że cierpienie rodzi się z przywiązania – do rzeczy, do ludzi, do idei. Nie z samych strat, ale z kurczowego trzymania się tego, co i tak nie jest nasze na zawsze. Im mocniej to przyciskamy do siebie, tym bardziej boli, gdy świat – nie pytając o zgodę – wymyka się z rąk.

Może właśnie dlatego tak wielu ludzi woli wierzyć w proste historie. Czarno-białe jak stare fotografie, w których łatwo rozpoznać bohaterów i złoczyńców. Proste, łatwe do przełknięcia – bez zbędnych niuansów. Nie trzeba wtedy zadawać pytań, kwestionować własnych przekonań ani sprawdzać faktów. Wystarczy kibicować „swoim” i szczerze nienawidzić „tamtych”, obcych.

Ale świat tak nie działa. Nigdy nie działał. Wszystko jest w ruchu, nic nie stoi w miejscu. Ci, którzy wczoraj byli sojusznikami, jutro mogą być wrogami. Bohaterowie w czerwonych czapkach potrafią się skompromitować, a czarne charaktery – wraz z całymi swoimi rodzinami – czasem ratują tych, których teoretycznie powinni zniszczyć. Historia jest pełna takich paradoksów, choć najczęściej wypychamy je z pamięci. Bo psują porządek, w który tak wygodnie wierzymy.

Udawanie, iż świat jest stały, a role niezmienne, nie ratuje nas przed cierpieniem. Wręcz przeciwnie – im mocniej kurczowo trzymamy się własnych opowieści, tym boleśniej boli, gdy rzeczywistość je wyrywa z naszych rąk. A ona zawsze to robi.

Patrzę na dzisiejszą rosję i widzę chłopca z fotografii Diane Arbus – „Boy with Toy Grenade in Central Park”. Chłopiec z plastikowym granatem, który wygląda, jakby miał zaraz rzucić prawdziwą bombę. Nigdy nie wiesz, czy to zabawka, czy zaraz wybuchnie. Tak samo rosja – raz sojusznik, raz agresor. Raz flota w Nowym Jorku, raz czołgi w Kijowie. Zawsze z granatem w ręku.

A my? My siedzimy na widowni, niepewni, czy wciąż oglądamy spektakl, czy już prawdziwą wojnę. Nie wiemy, czy granat w ręku to tylko atrapa, czy zaraz wybuchnie. A z każdą kolejną sceną to uczucie staje się coraz silniejsze – ta rosnąca niepewność, że granica między iluzją a rzeczywistością niemal całkiem się rozmyła.

I to dlatego ta dzisiejsza historia jest tak cholernie ważna. Nie po to, by rehabilitować cara. Ale po to, by przypomnieć, że wszystko jest nietrwałe. Że to, co dziś wydaje się solidne, jutro może się rozpaść. Że wolność często bywa tylko słowem, a granaty – nawet te plastikowe – prędzej czy później przestają być zabawką.

I jeszcze to, że władza – każda władza i w każdym zakątku świata – ma swoje granice. Bo będąc najważniejszą osobą w państwie, nie igra się z zabezpieczeniami tamy, która powstrzymuje szambo z samego społecznego dna. Nie nosi się czerwonej czapki na pokaz. Nie staje się przed kamerami na polu golfowym, by odegrać rolę dla publiki.

Bo kiedy tama pęknie – nie będzie już kogo pytać, kto to zrobił.

When russia Saved America—and the Grenade in a Child’s Hand

Sometimes I sit in front of my computer and think that all of this is just a game. A game of words, images, headlines. I stare at the screen glowing with cold light, and somewhere on the other side—maybe there’s someone who understands. Or maybe it’s just an algorithm, counting the sentences and filing them into another spreadsheet.

Alan Watts once said that life is a theater, and we get so caught up in our roles that we forget we’re only acting. You can see it—especially when the leading actors start to believe they really are who they pretend to be. Presidents, prime ministers, kings, soldiers, fathers—they all stand before the cameras, deliver their lines with flair, adjusting red baseball caps or expensive suits. The audience applauds, the media takes notes, and they begin to truly believe in the spectacle. But the curtain always falls. And when it does, the lights go out, there’s no applause, no script. What’s left is just a person—no mask, no role. Naked and defenseless in the face of truth and his own fear.

I’ve lived in the United States for many years. It’s a country that once seemed to me the very embodiment of freedom. Before my son Kacper was born, I spent three months here editing a book—a poetic illustration of the New Testament. Today, you can’t even order it on Amazon. All that remains is the title. But what I remember most is the realization I had back then: all those words about freedom, salvation, and free will—they’re beautiful, but they’re an illusion. Buddhism teaches: don’t cling—everything is impermanent. And yet, entire religions and nations have been built on attachment to illusion. The illusion of control.

That’s why this story from over 150 years ago keeps coming back to me with such force that I feel compelled to write about it. A story few people remember: Russia—the same one that in 1863 was hanging Polish insurgents—at the same time helped save the United States.

Sounds absurd, right?

In the fall of 1863, the Russian fleet sailed into the ports of New York and San Francisco. Officially—it was a goodwill visit. In reality—it was cold calculation. France and England, sympathetic to the Polish cause, were considering intervening in Europe. Maybe not with military force, but certainly with diplomatic pressure. Petersburg feared war on its own soil, so it sent ships across the Atlantic with a clear signal: if you come after us, we’ll come after your allies in America.

It wasn’t about freedom. That part’s simple. It was about interest.

And that’s precisely why this story disappeared from textbooks. It’s easier to pretend the Union won the Civil War solely through its own strength and moral superiority than to admit that czarist warships—capable of attacking Western colonies—also influenced the outcome. Stories that don’t fit the narrative tend to vanish.

Buddhism teaches that suffering is born from attachment—to things, to people, to ideas. Not from loss itself, but from clinging to what was never truly ours to begin with. The tighter we hold on, the more it hurts when reality slips away—without asking permission.

Maybe that’s why so many people prefer simple stories. Black and white, like old photographs, where heroes and villains are easy to spot. Stories that go down easy—no nuance, no questions, no need to examine your beliefs or check the facts. Just cheer for “your side” and hate “the others.”

But the world doesn’t work like that. It never has. Everything is in motion. Nothing stays the same. Allies one day can be enemies the next. Heroes in red hats can fall from grace. And villains—along with their entire families—sometimes save the very people they were supposed to destroy. History is full of these paradoxes, though we tend to push them out of memory. They disrupt the tidy order we prefer to believe in.

Pretending the world is fixed and roles are permanent doesn’t protect us from suffering. On the contrary—the harder we cling to our stories, the more it hurts when reality rips them away. And it always does.

I look at today’s Russia and see the boy from Diane Arbus’s photograph—Boy with Toy Grenade in Central Park. A child with a plastic grenade who looks like he’s about to throw a real bomb. You never know if it’s just a toy—or if it’s about to explode. That’s Russia: ally one moment, aggressor the next. One day, a fleet in New York. The next, tanks in Kyiv. Always holding a grenade.

And us? We’re sitting in the audience, unsure whether we’re still watching a play—or witnessing a real war. We don’t know if the grenade is a prop—or seconds from detonation. And with every new scene, that feeling grows stronger—the unsettling realization that the line between illusion and reality has almost completely dissolved.

That’s why this story matters so damn much. Not to rehabilitate the czar. But to remind us that everything is impermanent. That what feels solid today might crumble tomorrow. That freedom is often just a word. And grenades—even plastic ones—sooner or later stop being toys.

And this, too: power—any power, anywhere in the world—has its limits. If you’re the most important person in a country, you don’t mess with the dam that holds back the sewage from society’s darkest depths. You don’t wear a red hat just for show. You don’t stand in front of cameras on a golf course, playing a part for the crowd.

Because when that dam breaks—there’ll be no one left to ask who’s to blame.

1

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Comments 4

  • Szyszka07/29/2025 at 7:35 pm

    Podziwiam autora jak zwykle za intuicyjne łączenie różnych faktów, nie zawsze z tej samej bajki. A jednak „Ruch skrzydeł motyla w Amazonii” może i często wywołuje burze gdzieś na Saharze. Tak już jest, a jednak tak na co dzień nie potrafimy kojarzyć faktów. Jak chociażby to iż w 1863 roku car rosji nie do końca „popierał” rewolucję na kontynencie Ameryki Północnej. Dzięki ci wiec autorze, iż potrafisz trzymać rękę na pulsie i przedstawiasz „fakty”, a nie „fake newsy” i to w niezwykle interesujący sposób.
    W świetle przytoczonej historii trochę mnie mrozi (nawet dziś kiedy żar za oknem…), bo czyż nie jest trochę strasznie przyglądać się arenie politycznej kiedy za miedzą Polski ruski znowu tanki wytoczył, a Brytyjczycy i Niemcy w pas się kłaniają facetowi w czerwonej bejsbolówce.
    Tak jak ruch motylka, tak samo ważne są nasze wybory. Pamiętajmy, kiedy następnym razem zakreślimy kółeczko na karcie wyborczej.

    • Dariusz08/30/2025 at 10:17 pm

      Dziękuję Ci za te słowa – naprawdę. Podziwiam, że jeszcze są ludzie, którzy nie tylko czytają, ale i myślą, bo wokół coraz częściej pusto i głucho, choć pełno ludzi. Łatwiej dziś przewijać ekran niż próbować połączyć fakty, a jeszcze trudniej zatrzymać się i zadać pytanie: co to znaczy dla mnie, dla nas, dla świata.

      Twoje słowa są dla mnie jak potwierdzenie, że to, co piszę, ma sens. Że nie krzyczę w pustkę. Bo tak wielu dookoła, a tak trudno naprawdę być człowiekiem.

  • Ultra08/03/2025 at 4:26 pm

    Nie zdaliśmy egzaminu z człowieczeństwa, gdyż nadal najważniejszy jest partykularny interes, a zakłamaną rzeczywistość łykamy na dzień dobry. Jak to możliwe, że w XXI wieku toczą się wojny, ludzie umierają z głodu, a my przyjmujemy to do wiadomości.? Satyryk J. Szpotański trafnie zauważył: “Bo nic nie wzrusza tak narodu, jak szum frazesów” Otóż wystarczy bredzić o rozmowach, o sankcjach, które nie są dotkliwe, czy o dobrych chęciach. Naprawdę wystarczy?
    Przeglądałam fotografie. Przekaz tych obrazów niesie z sobą głęboki ładunek emocji, w tym polskie akcenty. Dziękuję, wspaniałe!
    Zasyłam serdeczności

    • Dariusz08/30/2025 at 10:22 pm

      Nie tylko nie zdaliśmy egzaminu – okazaliśmy się prawdziwymi bestiami. Bestiami, które żyją z przyjemności, z szybkiego pokarmu dla ego. Łykamy codziennie brud sączący się z ekranów, jakby to był chleb powszedni. Spijamy z ust wodzów słowa, które nas łechcą i uspokajają, ale nie prowadzą do wolności, tylko do jeszcze głębszej niewoli. Zamiast stawać się osobowościami, stajemy się marionetkami, które potrafią jedynie dręczyć słabszych.

      Buzuje w nas złość, gniew, pogarda dla drugiego człowieka. Człowieczeństwo, które miało być latarnią, zgasło – a jego miejsce zajęła ciemność i odruch stadny. Ludzie nie zdali egzaminu, i – choć brzmi to okrutnie – cieszę się, że nie dostaną powtórki. Nie będzie poprawki, nie będzie drugiej szansy. Znikną w jednej chwili, pod palcem narcyza albo barbarzyńcy, który bez wahania naciśnie czerwony guzik.

      Cieszę się jednak, że Twoje oczy to dostrzegły. Że nie przeszłaś obojętnie. Bo dziś to już luksus – spotkać kogoś, kto jeszcze widzi i czuje.

  • Leave a Reply to Szyszka Cancel reply


    This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.