Czyj jest Twój nos? O wyborach, Twardochu i Emmie z Wiednia

Kilku znajomych, tych odważniejszych w pytaniach i bardziej uważnych w lekturze, zapytało mnie ostatnio wprost: dlaczego nic nie napisałeś o wyborach? o tej całej hucpie z liczeniem głosów? Mówili, że z chęcią przeczytaliby mój tekst, że liczyli na jakiś komentarz, może nawet na gest niezgody, choćby na kiwnięcie głową. Dziękuję im za to – za uwagę, za zaufanie. Ale gdybym rzeczywiście zabrał wtedy głos – szybko, jasno i stanowczo – to pewnie natychmiast zostałbym zaszufladkowany. Konformista. Nie chcę nim być. Ale nie mogę też milczeć.

Znam takie dwie historie, które, choć pozornie niewielkie i oddalone od siebie, splecione są w cieniu prawdziwych wydarzeń i fantastycznie oddają tę przedziwną atmosferę, jaka zawisła nad nami wszystkimi. Historie, które niepostrzeżenie przemykają pod radarem wielkich mediów, a jednak – odnaleźć w nich można wszystkie emocje tego politycznego spektaklu: niedowierzanie, znużenie, ironie. Dziś spróbuję je opowiedzieć. Tak, jak je zapamiętałem. Tak, jak się wydarzyły naprawdę.

Resztę zostawiam Tobie, Czytelniku. Ty sam zdecydujesz, czy dokończyć tę opowieść. Albo ją urwiesz – jak tysiące tych, którzy wolą nie widzieć i nie pytać.

Więc wyobraźcie sobie, że wszystko miało swój początek w roku 2015, gdzieś na przedziwnie cudnym biwaku w stanie Wisconsin, pod namiotem, przy ognisku, w blasku spadających gwiazd i tych nieprzyzwoicie ciepłych nocy, w namiocie, pod śpiworem. W takie noce dziś się niemal nie uwierzy, a zaledwie kilka lat temu były normalnością. Więc ze znajomymi przy ognisku, toczyliśmy Polaków długie rozmowy.

Takie o jedzeniu, trunkach i książkach. Znaliśmy się tam wszyscy, wierzyliśmy sobie i ufaliśmy. Łatwo w takim niezwykłym czasie otworzyć się przed znajomymi i powiedzieć coś od serca, po prostu z głowy, kierując się emocjami dodać coś przejmującego. Byłem wtedy już po lekturze Dracha Szczepana Twardocha, powiedziałem o tym. O książce, która mnie poruszyła i wypchnęła nieco z wygodnych życiowych kolein. Opowiadałem o granicach, których nie ma.

I wtedy ktoś rzucił pytanie – niby żartem, ale z tym błyskiem, co zdradza, że pod powierzchnią wrze, że zaraz wybuchnie: „To powiedz, jaka będzie Polska za dziesięć lat?” Zmierzchało. W rękach mieliśmy butelki z piwem i ślady po komarach. A jednak wszyscy na moment zamilkli. Jakby to było ważne. Jakby te śmiechy, kiełbasa i ognisko były tylko zasłoną dymną dla czegoś większego – lęku, sam nie wiem. Nienawiść była ogromna. Odepchnięcie i napad na mnie, na autora, na książkę. Nikt jej nie czytał. Twardoch był zły, pojawił się nie w tym miejscu.

Potem były inne książki, inni autorzy, inne wieczory — ale tamten biwak pozostał we mnie jak znak wodny na kartce, który widoczny jest tylko w odpowiednim świetle. Nie zmieniły się moje emocje, nie wygasło to pierwotne zdziwienie. Zmienili się tylko znajomi. Aż któregoś dnia wpadł mi w ręce Chołod.

Wojna w Ukrainie już trwała — pełnoskalowa, bezczelna i naga. ruskie, pewni swojej racji i krwi, rozpełzli się po mapie jak karaluchy po starej kuchni. A ja, z niepokojem, ale i ciekawością, zacząłem wgryzać się w kolejne rozdziały tej książki. Nie było łatwo. Czasem musiałem się zatrzymać na kilka dni, przełknąć rozdział, dać sobie czas, by to wszystko się we mnie ułożyło.

I tu zaczyna się moja historia, ta związana z wyborami. Ta, która długo dojrzewała.

Doskonale rozumiem, że ani Hartman, ani Gretkowska — choć krzyczeli, tłumaczyli, apelowali — nie poruszyli niczyjego sumienia po drugiej stronie. Nie zmienili nastawienia, nie złagodzili wrogości. Ich słowa spłynęły jak deszcz po blaszanym dachu. To fakt. Ale we mnie wciąż siedziała zadra tamtego spotkania przy ognisku i tamtych słów.

W Chołodzie, Konrad Widuch relacjonuje z chłodnym dystansem: „Chyba że w wieczną ciemność, jak nieszczęsny entomolog profesor na ławie przez Gabaidzego z Rebanem rozciągnięty.” To zdanie, niemal rzucone mimochodem, zawiera w sobie jedną z najbardziej brutalnych scen powieści — gwałt w rosyjskim więzieniu. Ale ta scena nie istnieje dla samego efektu szoku. Wpisana jest w większy kontekst, w pejzaż systemowej przemocy, który nie rozróżnia między wykształconym a prostym, między godnym a upadłym.

To moment, w którym człowiek, niezależnie od tytułów, statusu czy dokonań, może zostać sprowadzony do roli ciała – udręczonego, zbezczeszczonego, milczącego. Profesor, entomolog, człowiek nauki – staje się w tej scenie nie tylko ofiarą, ale i symbolem: bezradności rozumu wobec brutalnej siły.

I niech nikt nie zrozumie mnie opacznie. To nie jest literackie „pornograficzne okrucieństwo”. To zimne światło rzucone na mechanizm dehumanizacji, w którym gwałt staje się nie aktem pożądania, lecz narzędziem kontroli, upodlenia, strachu. To scena, która odsłania głęboką ranę, jaką taki system zadaje całemu społeczeństwu. Ranę, która owocuje takimi komentarzami.

A teraz czas na drugą część tej opowieści. Tamta pierwsza zakończyła się głosem kobiety – takiej prawdziwej, cielesnej, obecnej w mediach społecznościowych – a ta kolejna otwiera się historią innej kobiety, z innego czasu i świata, ale wciąż z krwi i bólu. Emma Eckstein. Rok 1895. Wiedeń.

Emma cierpiała na chroniczne bóle brzucha, stany depresyjne, może coś jeszcze, czego nie da się teraz nazwać. Zgłosiła się po pomoc. I trafiła na doktora Wilhelma Fliessa – bliskiego współpracownika Zygmunta Freuda, człowieka pełnego teorii, przekonań i ostrych narzędzi chirurgicznych.

Fliess gorliwie wierzył w istnienie tzw. odruchu nosowo-płciowego – teorii, według której nos i genitalia są ze sobą ściśle powiązane, niemal jak naczynia połączone. Uważał, że wiele kobiecych dolegliwości – od problemów menstruacyjnych po stany nerwicowe – da się leczyć właśnie przez nos. Dosłownie. Chirurgicznym usunięciem małżowin nosowych. Albo kokainą.

Jak się pewnie domyślacie, Emma poddała się operacji. W tamtych czasach zaufanie do lekarza było niemal świętością – a Fliess, choć nie był laryngologiem, miał teorię, miał koneksje i miał Freuda za plecami. Po zabiegu Emma cierpiała coraz bardziej. Ból, krwawienie, gorączka. W końcu okazało się, że w jej nosie pozostawiono… pół metra gazy. Zwykły, ludzki błąd. Tylko że w tym wypadku – błąd kosztował zdrowie, zaufanie, godność.

Mimo tego incydentu, Fliess nie zrezygnował. Freud również nie. Teoria nasogenitalna, choć z dzisiejszej perspektywy absurdalna, przez jakiś czas funkcjonowała całkiem poważnie w medycznych kręgach. Bo kiedy coś zaczyna się wpisywać w dominujący paradygmat – wystarczy, że powtórzy się to kilka razy, opublikuje, powtórzy na konferencji, powie z przekonaniem – a staje się „prawdą”. Przynajmniej na chwilę.

I właśnie dlatego te dwie historie – profesora z rosyjskiego więzienia i Emmy z gabinetu w Wiedniu – wracają do mnie teraz, w tej przedziwnej atmosferze wyborczego wrzenia. Bo pokazują, jak łatwo ulec błędnym teoriom, kiedy są wygodne. Jak łatwo dać się przekonać, gdy mówi do nas ktoś pewny siebie, w garniturze, z mikrofonem albo z tytułem naukowym. Jak łatwo przyjąć, że oni wiedzą lepiej, że to już wszystko zostało przemyślane.

Tyle że historia – zarówno ta medyczna, jak i polityczna – pełna jest takich właśnie ślepych zaułków. Teorii, które miały być zbawieniem, a okazały się farsą. Obietnic, które miały uleczyć kraj, a doprowadziły do jego gorączki.

Wybory prezydenckie to nie test na lojalność wobec partii. To nie egzamin z powtarzania haseł z billboardów lub ich zrywania. To nie konkurs piękności, w którym wygrywa ten, kto mówi najgłośniej i najprościej.

To chwila – może jedna z niewielu – kiedy naprawdę warto być Emmą, ale taką, która zada pytanie, zanim się położy na stole. Taką, która sprawdzi ręce, zanim zaufa. Taką, która nie odda własnego nosa w cudze ręce – niezależnie, czy to ręce lekarza, polityka czy medialnego kaznodziei.

Bo prawem każdego obywatela – i jedyną gwarancją, że nie zostanie użyty – jest myśleć samodzielnie. Kwestionować. Pytać. I wybierać – nie według partyjnej instrukcji, lecz według sumienia.

Nie zatrzymuj się teraz — ta playlista dopiero się rozkręca.

1

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Comments 4

  • Ultra06/20/2025 at 3:21 pm

    U nas zwyciężyły rady padające z ambon, gdyż sama słyszałam w małej miejscowości, jak straszono wiernych mocami piekielnymi, gdy źle zagłosują, a w Krakowie tak: głosujcie, ale nie trzaskajcie drzwiami. Cóż, człowiek ślepo wierzy, a myślenia samodzielnego brakło, niestety.
    Serdecznie pozdrawiam

    • Dariusz06/20/2025 at 3:25 pm

      Mocami piekielnymi? By nie trzaskać drzwiami?

      Człowiek, który ślepo wierzy, zamiast myśleć samodzielnie, dokonuje wyborów tak głupich, że aż boli — i co gorsza, refleksja przychodzi późno, jeśli w ogóle.

  • Ultra06/20/2025 at 3:38 pm

    Na Podkarpaciu słyszałam o tym piekle, u siebie, by nie trzaskać, rozumiem, że chodziło o Trzaskowskiego.. W obwodzie, w którym głosowałam, przypisano część głosów Trzaskowskiego – Nawrockiemu. I nie wiadomo, czy śmiać się, czy łkać.

    • Dariusz06/20/2025 at 4:55 pm

      Tak niestety 🙁 spotkałem się z takim powiedzeniem. Zrozumiałem też, że to nie przypadek. To celowe. Zabawa z nazwiskiem to nie żart — to subtelna forma wymazania tożsamości. Sposób na to, by jednym słowem, niby śmiechem, zakodować przynależność.

      To język plemienny. Meta-komunikat, który dla postronnych brzmi niewinnie, czasem nawet zabawnie. Ale ci, którzy znają reguły gry, wiedzą dobrze: to sygnał. Ten tu – to nie swój. Bo mówi płynnie obcymi językami, bo zna się na literaturze i wie jak poruszać na salonach, nie zniża tonu, trzyma go w ryzach. A tamten? Tamten to nasz. Taki sam jak my: siermiężny, toporny, bez cienia kompleksów. Cham, ale swój cham.

      Chodzi o to, żeby przyciąć komuś skrzydła — zanim zdąży wzlecieć.

  • Add Comment


    This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.