Patrzę na to, czego nie mam — i myślę, że jestem nieszczęśliwy. Inni patrzą na to, co mam — i sądzą, że jestem szczęśliwy. Paradoks? A może jest to źle ustawione lustro pomiędzy tym, co widać, a tym, co naprawdę czuć. Może to właśnie w tych najdrobniejszych szczelinach dnia — w zapomnianym geście, w niewypowiedzianym słowie, w niedopowiedzianym zdaniu — kryje się echo tego, czego już nigdy nie będzie.
A wtedy przychodzi „Raat ki Rani” — królowa nocy. I wszystko zaczyna się na nowo.
Skoro wcześniej napisałem o Anoushce Shankar i dźwiękach, które starannie rozplątują duszę ze sznurów codzienności, to teraz nadszedł czas na głos, który nie mówi, a przenosi do wnętrza. Nie mogłem nie napisać o Arooj Aftab.

Arooj Aftab — urodzona w Arabii Saudyjskiej, wychowana w Pakistanie, dziś mieszkająca w Nowym Jorku — to artystka trudna do zaklasyfikowania. Jej muzyka porusza się między klasyką indyjską, jazzem, elektroniką, suficką tradycją i ciszą. Przede wszystkim ciszą — bo Arooj wie, kiedy nie śpiewać.
„Raat ki Rani”, Królowa Nocy — to nie tylko tytuł piosenki. To także nazwa kwiatu, indyjskiej odmiany jaśminu, który zakwita wyłącznie nocą. Jego zapach roztacza się powoli, rozchodzi się szeptem — eteryczny, ulotny, obecny ledwie przez chwilę, a potem znikający bez śladu. Pachnie intensywnie, ale nigdy natarczywie. Znika, zanim zdążysz się nim naprawdę nasycić.
Wyobraź sobie: jedziesz wieczorem autem, szyby opuszczone, powietrze miękkie. Lata dziewięćdziesiąte. Lahore zielone i ciche, ogrody. Czujesz ten zapach — tak znajomy, że aż zapomniany — i zamykasz okno, by zatrzymać jego ulotność. Mijasz kolejne domy rozsiane wzdłuż drogi. W końcu zostajesz sam — z tym, co właśnie minęło, i z tym, co jeszcze przez moment trwa tylko w pamięci.

I wtedy pojawia się myśl: nawet pisanie o tej ulotności jest już zanieczyszczeniem ciszy. Bo to, co najdelikatniejsze, już odeszło — a słowa zostają, niezgrabne, nazbyt ciężkie. Jakby próbowały utrzymać na powierzchni to, co już dawno zanurzyło się w nocy.
Jest tak, jak w tej piosence. Jak to spojrzenie w barze, o którym opowiada Arooj: dwoje ludzi, spojrzenia, iskra — i nic więcej. Bo Królowa Nocy jest już czyjaś. Monogamia zamiast flirtu. Wierność zamiast przygody. Cisza zamiast pocałunku.
A mimo to — cisza zostaje najdłużej i pachnie jak „Raat ki Rani”. I tak samo ulatuje.
Dlatego ta piosenka zostaje. Bo opowiada o tym, co się nie wydarzyło, a nie o tym, co się stało. O rezygnacji, która boli bardziej niż rozstanie. O napięciu, które rozpuszcza się w powietrzu, jak zapach kwiatu, który już przestał kwitnąć.
Siedzę w słońcu. Wiosenny wiatr, który prawie nie istnieje, dotyka tych samych miejsc, którymi spłynęły moje łzy, wówczas czuję je na nowo. Chłód. I wtedy Raat ki Rani zaczyna grać — jakby wiedziała, że właśnie teraz jej potrzebuje.
Czy jestem nieszczęśliwy?
Może po prostu — uważny na wszystko, co tak łatwo bezpowrotnie umyka.