Własny świat do patrzenia

„Nie jesteśmy istotami, które doświad­czają wrażeń – jesteśmy samą wrażliwością” – napisał Alan Watts. To zdanie towarzyszyło mi, gdy po pierwszych wspomnieniach ze spotkania z Leninem we Fremont powoli skierowałem swe kroki ku sercu Seattle – miasta, które dla mnie, znaczy coś więcej niż tylko kolejny punkt na mapie. Tak trafiłem do Capitol Hill.

Pośród słonecznego dnia, co podobno zdarza się tu niezwykle rzadko, a przynajmniej wtedy gdy wędruje się małymi uliczkami w poszukiwaniu interesujących momentów, poczułem że jestem w dobrym miejscu. Pogoda lubi tu płatać figle, i mój zaledwie kilkudniowy pobyt w mieście, zamiast zamienić się we wspomnienie dżdżu i wilgoci, stał się podstawą do dzisiejszych wspomnień pełnych słońca i uśmiechów, stałem się wrażliwością reagującą na zapachy, kolory i dźwięki. A przecież „gdyby słońce przestało świecić, nic by mnie to nie obchodziło”.

Seattle to nie tylko kolebka grunge’u, to przede wszystkim miejsce, gdzie duch rocka i jazzowej improwizacji splata się w jedną, wciąż trwającą opowieść. Wspomnienie Hendrixa i jego muzyki, gdy sunąłem wzdłuż ulicy Broadway, mijając kolejno Madison i Pike St. – przypomniało mi, że muzyka to dar dla każdego i bez żadnych ograniczeń. Każdy może przecież powiedzieć, że „to jego życie i że to on sam będzie musiał je przeżyć i umrzeć”, ale dziś już tak nie mówią.

Skręciłem do Cal Anderson Park, by uwierzyć, że kontestatorzy, jakkolwiek dziś wyglądają, żyją tu jeszcze. Wewnątrz mnie, gdy schowany za obiektywem obserwowałem skaczących na deskorolkach, coś we mnie szeptało: „jeśli nawet wszyscy hipisi zgolą włosy do skóry, nic mnie to nie obchodzi, serio. Bo mam swój świat, przez który idę i nie będę żył według żadnej instrukcji”.

Wróciłem na Broadway, stanąłem przed naturalnej wielkości rzeźbą wykonaną z brązu o wdzięcznej nazwie: The Electric Lady Studio Guitar.

Jimi Hendrix urodził się w Seattle, w stanie Waszyngton, zaczął grać na gitarze w wieku 15 lat. W 1961 roku wstąpił do armii amerykańskiej, ale już w następnym roku został z niej zwolniony. Wkrótce potem przeniósł się do Clarksville, a następnie do Nashville w stanie Tennessee, gdzie zaczął grywać na koncertach z gwiazdami bluesa tamtych czasów.

W tamtym czasie nie był jeszcze legendą. Za to był młody, głodny sceny, i uczył się dźwięków od ludzi, których dziś odnaleźć można jedynie na winylach. Grał w cieniu wielkich, nie po to, by się ukrywać. Przyglądał się im. Chłonął muzykę całym sobą, a w jego palcach zaczynało coś płonąć. Coś, czego nie dało się już nigdy ugasić.

Pod koniec 1966 roku ruszył na inny kontynent – do Londynu. To tam, dzięki Chasowi Chandlerowi, basiście zespołu The Animals, który dostrzegł w nim nieoszlifowany diament, Hendrix wszedł na własną drogę. Kilka miesięcy później powstało The Jimi Hendrix Experience. Zespół, który nie był tylko zwykłym, muzycznym zespołem. Stał się nośnikiem nowego języka – języka ognia, riffów i przesterów, a sam Jimi stał się mistrzem chaosu.

Festiwal Monterey był jego wielkim wejściem na amerykańską scenę – i to nie bocznymi drzwiami, ale jak burza, główną bramą i z przytupem. Gdy wyszedł na scenę po The Who, wiedział, że nie może po prostu zagrać. Musiał zostawić ślad. I zrobił to.

Najsłynniejsza seria zdjęć Hendrixa, została wykonana przez fotografa Eda Caraeffa — uchwycił on muzyka czule klęczącego przed gitarą, którą oblawszy wcześniej benzyną podpalił, a następnie roztrzaskał na oczach widowni. Tę jedną, jedyną gitarę, spalił podczas Monterey Pop Festival w 1967 roku. I wystarczyło.

Publiczność zamarła. Dym unosił się w powietrzu razem z poczuciem, że oto właśnie rodzi się legenda. Gdy drewno pękało w ogniu, Hendrix, w czerwonym świetle, złotej koszuli i koralikach, rozmawiał z płomieniem. To był gest symboliczny. Dźwięki z tej gitary już nigdy nie zabrzmiały, ale ta scena wielokrotnie potem będzie powracać we wspomnieniach i relacjach. Niczego nie można zatrzymać na zawsze. „Mam swój własny świat do patrzenia i nie mam zamiaru cię kopiować”.

Tam, w Monterey, zaczęła się jego droga ku nieśmiertelności. Tam pokazał, że ogień to nie koniec – to przejście. Zanim świat zdążył się oswoić z jego brzmieniem, Hendrix już go przekształcał. Każdy koncert był granicą, którą przesuwał coraz dalej. Grał tak, jakby wiedział, że nie ma wiele czasu. Miał rację.

Cztery lata później jego własny płomień zgasł, i dołączył do Klubu 27.

Monterey Pop Festival odbył się w dniach 16–18 czerwca 1967 roku w Monterey, Kalifornia.
Był to jeden z pierwszych wielkich festiwali muzycznych w historii, który zapoczątkował erę letnich muzycznych wydarzeń plenerowych, poprzedzając słynny Woodstock o ponad dwa lata. To właśnie tam, oprócz Hednrixa, występy mieli m.in.: Janis Joplin (z Big Brother and the Holding Company), The Who, Otis Redding. Niezapomniany był również niedzielny, ponad trzygodzinny koncert Raviego Shankara — mistrza sitaru, który poruszył publiczność do głębi. Wśród zasłuchanych widzów znaleźli się także Hendrix i Joplin, tym razem w roli cichych uczestników.

Festiwal zorganizowany został przez Lou Adlera i Johna Phillipsa z The Mamas & the Papas. Dziś to wydarzenie uchodzi za narodziny „Lata Miłości” – symbolicznego początku kontrkultury końca lat 60.

Cytaty wewnątrz dzisiejszego wpisu pochodzą z utworu Hendrixa „If 6 Was 9”, który ujrzał światło dzienne w 1967 roku, na zaprezentowanym przeze mnie na zdjęciu albumie Axis: Bold as Love. Co jeszcze mógłbym dodać na zakończenie? Chyba tylko to, że sam tytuł tej piosenki uważam za jedną z najpiękniejszych metafor percepcji.

Cyfra 6 — prosta, znana, zakorzeniona. Gdy na nią patrzymy, świat wydaje się uporządkowany, przewidywalny, bezpieczny. Jest jak dharma — zasada, która nadaje sens rzeczom i trzyma wszystko w harmonii. Ale wystarczy zmienić perspektywę, by to, co znajome, przyjęło nową formę. Wystarczy stanąć naprzeciw wyzwania — spojrzeć na 9 — by poczuć niepokój, zagubienie, dysonans. A jednak…

Czasem nie trzeba walczyć. Wystarczy przechylić głowę, odsunąć ego, zmienić kąt widzenia. I znowu widzimy spokojną 6. Dokładnie ten sam świat, ale już zupełnie inaczej opowiadany.

Kruk Edgara sfrunął bezszelestnie z nieba, przysiadł na nagiej gałęzi i przekręcił głowę jakby chciał zobaczyć więcej, niż powinien. Czy to rzeczywistość nas przygniata, czy tylko nasza jej interpretacja?

Nie zatrzymuj się teraz — ta playlista dopiero się rozkręca.

1

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Comments 2

  • Ultra07/09/2025 at 4:32 pm

    J. Hendrix, gitarzysta wszechczasów, zmienił życie wielu ludzi w XX wieku. “Hey Joe” w jego wykonaniu nigdy się nie zestarzeje. Na szczęście muzyka nie ma wieku, więc niedawno w III pr. radia i w Dwójce w wieczorze płytowym przypomniano jego dobre wibracje w śpiewanych piosenkach. Słuchałam z przyjemnością, przecież dorastałam z tą muzyką. Jak dobrze, że mgła zapomnienia nie dotyczy najciekawszych muzyków.
    Zasyłam serdeczności

    • Dariusz07/09/2025 at 6:59 pm

      Uwielbiałem i wciąż pamiętam późnonocne audycje Programu Trzeciego. Były inne. Płynęły wolniej, miały czas na oddech. Miały w sobie coś, co trudno dziś nazwać – może to była nadzieja, może cicha obecność kogoś po drugiej stronie. Dawały poczucie, że nie jest się samemu. I dawały radość, która nie wrzeszczała do mnie z głośnika, a potrafiła ze mną pozostać na drugi dzień, by dzielić się nią w szkole z kolegami.

      Muzyki uczyłem się właśnie tam, w eterze Trójki, słuchając też głosu Tomka Beksińskiego. Jeżeli kogoś dotknęła ta jego specyficzna, głęboka wrażliwość – stawał się uważniejszy, może nawet lepszy. Beksiński nie tylko prezentował muzykę – on ją opowiadał, tkał z niej emocje, prowadził przez nią jak przez labirynt duszy, a młodemu chłopakowi było to wtedy niezwykle potrzebne.

      Odkrywałem wtedy świat Pink Floyd, wsłuchiwałem się w słowa Rogera Watersa, które nie dawały spokoju, a jednocześnie koiły. Był też Marillion z dramatycznym głosem Fisha, King Crimson z niepokojącą gitarą Frippa, Genesis – ten stary, z Peterem Gabrielem, nieco teatralny, ale jakże prawdziwy. Camel, Alan Parsons Project, The Moody Blues – każdy z tych zespołów otwierał inne drzwi, a ja przez nie przechodziłem, nie wiedząc jeszcze, że to podróż, która nigdy się nie skończy i tak trafiłem na The Doors, na poezje Morrisona.

      Później był jazz – Weather Report, i blues, ten korzenny, autentyczny, z winylowych płyt i ten mój, siermiężny, polski – Kasa Chorych. Wtedy, nie mając jeszcze pojęcia o życiu, czułem, że w tej muzyce jest wszystko – światło i ciemność, miłość i utrata, początek i koniec.

      Na ścianie w moim małym pokoju w Polsce wisiały zdjęcia zespołów, wydarte z magazynów. Pisałem ołówkiem dla siebie teksty piosenek na ścianie. Żyłem tym. Tamten czas mnie ukształtował. I dziś, po tylu latach, mogę spokojnie powiedzieć, że to właśnie dzięki tym dźwiękom jestem tym, kim jestem. Choć muszę napisać, że wielu z którymi dzieliłem się swoimi muzycznymi doznaniami już nie ma.

      Dziękuję za wspólne odkrywanie ze mną muzyki, Ultro.

  • Add Comment


    This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.