W Chicago dzieje się. Tak mawiano kiedyś, z przekonaniem godnym kronikarzy. Dziś... też się dzieje – głównie w sieci. To tam rozgrywają się dramaty, tam aktorzy bez sceny, lecz z telefonem z pochyloną głową, wystawiają codzienne spektakle: ktoś kogoś obgada, ktoś komuś wirtualnie dosadzi, ktoś komuś w życiu dosłownie dostawi rogi.
Patrzę na to i myślę sobie: może i się dzieje, ale czy to jest to czego tak naprawdę chcemy?

Mam wrażenie, że niektóre wydarzenia – zwłaszcza kulturalne – powstają nie z potrzeby serca, ale z algorytmu. Produkcje „dla wszystkich”, czyli dla nikogo. Bez ryzyka, bez pazura, bez refleksji. Takie teatralne „mcdonaldy” – łatwe do przełknięcia, tyle że niewiele po nich pozostaje w pamięci, nie mówiąc o żołądku duszy, bo przecież mają one być strawą duchową.
W dzisiejszym wpisie wspominam premierę z 27 czerwca.
Scena pachniała potem, po parnym i gorącym dniu, bez 15-minutowego wstępu na reklamy, aktorzy zagrali nie dla lajków, a dla tych, co pomimo piątkowego rozpoczęcia weekendu i zmęczenia tygodniem, przyszli być razem z nimi, uczestniczyć w konsumpcji kultury.
Tak, to była kultura bez sponsoringu, bez parasola zakupionych banerów i marketingowych budżetów. Przedstawienie, które nie pojawia się w „sugestiach dla Ciebie” ani nie wyskoczy w płatnej kampanii. Takich inicjatyw nie znajdziesz na powierzchni – trzeba ich szukać głębiej. Poza szumem. Poza zasięgiem. Poza tym, co akurat klikalne na obserwowanych grupach.

W piątkowy wieczór, w miejscu dobrze mi znanym, niemal domowym — w Art Gallery Kafe w Wood Dale — naprawdę się działo. Na żywo. Bez ekranu zrośniętego z twarzą, bez powiadomień zagłuszających ciszę przed pierwszym lajkiem. Aktorzy z krwi i kości, emocje nieprzewidywalne, a widownia oddychająca wspólnym powietrzem miejsca. Wydarzyło się tam coś, co przypomniało mi najprostsze i wciąż aktualne pytanie: po co w ogóle wymyślono teatr?
Znalazłem się więc w jednym pokoju. Bez wyjścia. Z żoną, mężem i kochanką. Trzy postaci, trzy światy, trzy różne strategie przetrwania – zamknięte we wspólnej przestrzeni i napięciu, które z każdą minutą zaczynało pachnieć prawdą.
Na początku pomyślałem: będzie lekko, farsowo, może zgrzytliwie, ot taka polonijna produkcja. Pomyliłem się. To był przewrotny majstersztyk emocjonalnej gmatwaniny, subtelnie wyreżyserowany przez Andrzeja Krukowskiego, w oparciu o tekst chorwackiego dramaturga Miro Gavrana — „Śmiech wzbroniony”. Spektakl, który nie tyle rozbawia, co obnaża. I jak zwykle okazuje się, że śmiejemy się tam, gdzie najbardziej boli.

Na czym właściwie polegała siła tego przedstawienia? Na słowie. Na rytmie. Na tym, co znajome i nasze. Fundamentem była błyskotliwa, dynamiczna rozmowa – dialog, który nie tylko prowadził akcję, lecz jestem tego pewien, odbijał się echem w głowach zebranych, bo brzmiał jak rozmowa zza polonijnego stołu. Wszystko było tu swojskie: język, akcent, emocje, znajomi w podobnych relacjach, nawet kultowy mały fiat i przestrzeń Art Gallery Kafe.
Ale to nie tylko komedia o zdradzie i miłości w cieniu polonijnych realiów. To konflikt moralny przebrany w lekkość, romans starszego mężczyzny z młodszą kobietą, który na scenie zamienia się w emocjonalny labirynt – śmieszny, ale podszyty goryczą.
„Śmiech wzbroniony” bawi i prowokuje – do zadania sobie pytań o lojalność, o potrzebę uznania, o cenę, jaką płacimy za chwilę zapomnienia. Trójka bohaterów z pozoru dryfuje w dobrze znanym schemacie trójkąta, a jednak każde kolejne ich słowo niesie ze sobą pewien znajomy ciężar.

Nie byłoby tej historii bez aktorów. Bez ich odwagi, bez ich obecności. I muszę przyznać – jestem dogłębnie poruszony. Od pierwszych scen moją uwagę przyciągnęła Luka Wilk. Nie potrafiłem oderwać się od jej scenicznej obecności. Każde słowo było jak precyzyjnie postawiony znak, grała z wyczuciem pauzy, rytmu, emocji. Jej dykcja, intonacja, sposób, w jaki modelowała frazy — to nie był tylko wyuczony na pamięć tekst, to było żywe, świadome granie z dźwiękiem i sensem.
Aldona Olchowska w roli dojrzałej kobiety, żony mężczyzny, który właśnie przestał rozumieć, czym jest bliskość — była silna, pewna i bezkompromisowa. Zagrała sobą, całym sobą. Ciałem, gestem, spojrzeniem. Nie bała się trudnych scen. Nie bała się prawdy. I za to — należy jej się szczere uznanie i brawa, które powinny pozostać z nią dłużej niż oklaski.
A potem był on — Tomasz Maternowski. Pogubiony, wewnętrznie rozdarty mężczyzna po pięćdziesiątce, który pomylił miłość z wygodą, a zdradę z ucieczką od samego siebie. Nie było w nim nic z macho. Był cień, był wstyd, była słabość. I dlatego jego rola tak bardzo rezonowała. To był człowiek. Człowiek, który traktuje związek jak formę duchowego sutenerstwa – bierze, konsumuje, wymaga – ale nie rozumie, że bliskość to nie tylko ciało, ale odpowiedzialność i nie da się przecież zwalić odpowiedzialności na tę drugą stronę, nie zaczynając od siebie.

To nie jest spektakl dla tych, którzy szukają prostej rozrywki i rozpraszającego śmiechu. „Śmiech wzbroniony” to teatr dla ludzi, którzy wciąż wierzą, że warto słuchać uważnie i czuć więcej niż wypada. Dla tych, którzy zamiast przewijać w dół nowy feed, wolą poczuć się na chwilę przeniesieni do miejsca, gdzie uwierzą, że to oni są aktorami.
Wreszcie powracam do mego pytania i odpowiedzi na nie. Właśnie dla takich chwil wymyślono teatr. Żebyśmy na chwilę przestali być widzami życia — i stali się jego uczestnikami. Razem. Bez ekranów. Na żywo. Tu i teraz.