Nie wszystko, co wymazano, milczy

Czasem łapię się na tym, że w całym zgiełku dnia codziennego tęsknię za czymś, co nie potrzebuje słów. Za prostotą drzewa, które nie próbuje być niczym więcej niż drzewem. Alan Watts napisał kiedyś, że „jesteśmy jak liście na drzewie – różni, ale połączeni tą samą gałęzią życia, tej samej ziemi, tej samej tajemnicy istnienia.”

W takich momentach, na kilka chwil powracam do głosu Alana Wattsa i do jego wykładów, do jego książek. Nie powracam do niego jako proroka, czy duchowego przewodnika, ale jak do starego znajomego, który w chwilach gdy czuję, że jestem na rozdrożu potrafi powiedzieć: „Nie walcz z falą, stań się nią”. I choć jego głos z archiwalnych nagrań brzmi dziś jak spóźniona o pół wieku mądrość, to właśnie teraz – gdy świat mówi za dużo, za głośno i tak często bez sensu – potrzebuję tej jego miękkiej przypowieści o tym, że życie nie jest celem, lecz odwiecznym tańcem.

Watts mówił, że jednym z największych złudzeń człowieka Zachodu jest to jego silne przekonanie o oddzieleniu – od siebie nawzajem, od natury, od boskości. A ja mam wrażenie, że równie wielkim złudzeniem współczesności jest to, że niektóre historie dadzą się przemilczeć, wymazać z ludzkiej pamięci, a przez to – unieważnić ich ból. To nieprawda. One wracają. Nie wprost i nie zawsze przez krzyk. Czasem przez jedno zdjęcie. Czasem przez opowiedzianą historię, a czasem przez taniec.

Dziś piszę o jednej z takich historii. Przyszła do mnie niespodziewanie, ale z ogromną siłą – i nie tylko do mnie. 17 czerwca w Chicago nie wydarzyło się nic spektakularnego, ot zwykła praca funkcjonariuszy ICE, zupełnie nic, co przyciągnęłoby uwagę wielkich mediów. A jednak w starych murach The Polish Museum of America zdarzyło się coś bardzo ważnego i wyjątkowego.

Spotkałem się tam z Moniką Kowaleczko-Szumowską – autorką „Bapu”, która nie przyjechała do Chicago z nową książką do promowania ani też z gotową receptą na wzruszenie słuchaczy. Przyniosła ze sobą coś znacznie bardziej kruchego i prawdziwego: historię, którą przez lata próbowano zepchnąć na margines, bo nie mieściła się w wygodnej narracji. Bo dotyczyła Indii. Bo była niewygodna dla tych, którzy widzą siebie zawsze po stronie tych, którzy mają rację. Monika przygotowywała ją przez 7 lat.

Nie była to opowieść z egzotycznej podróży do Indii. Była to historia dzieci wywiezionych na Sybir, porzuconych przez świat. Nikt ich nie chciał. Ani rosjanie, którzy ich tam zesłali. Ani Brytyjczycy, którzy z sowietami pod koniec wojny weszli w układy. Ani nawet ci, którzy później przyjechali „ratować” dzieci, bo choć w papierach reprezentowali państwo polskie, to dla dzieci wyglądali jak kolejna fala tych, którzy przychodzą rozdzielać i odsyłać.

I tylko jeden człowiek – nie-Polak, nie-Europejczyk – otworzył im swoje serce. Maharadża Jam Saheb z Nawanagaru. Ugościł ich, zadbał, otoczył opieką i spokojem, którego nie zaznały wcześniej na ziemi niczyjej. Nie zrobił tego dla rozgłosu. Zrobił to, bo rozumiał, że dobro nie ma granic ani narodowości. Bo był człowiekiem, który – jak powiedziałby Watts – nie próbował być dobry. On nim po prostu był.

Zanim ten wieczór się wydarzył, Monika opowiedziała o tej historii w Radio Deon i w Radiu 103.1 FM. Potem – w znakomitym wywiadzie z Łukaszem Dudką w „Dzienniku Związkowym”. Ale dopiero spotkanie na żywo, wśród ludzi, którzy przyszli z własnej potrzeby pamięci, sprawiło, że ta historia naprawdę ożyła – we łzach, we wspomnieniach, na zdjęciach.

To był wieczór szczególny również dlatego, że swoją obecnością zaszczycili nas wyjątkowi goście honorowi: Konsul Generalny Indii w Chicago, pan Somnath Ghosh, Konsul Generalna Rzeczpospolitej Polskiej, pani Regina Jurkowska, oraz dr Paramjit „Romi” Chopra – człowiek dialogu, kultury i mostów między narodami. Ich obecność nie była jedynie gestem dyplomacji. To był bardzo czytelny znak: ta historia żyje. Nadal łączy. Nadal inspiruje.

Dziękuję wszystkim, którzy byli tego wieczoru z nami – nie jako widzowie, ale jako współobecni. Szczególne podziękowania kieruję do rodzin i potomków polskich dzieci z Indii. Bez Was ta historia mogłaby pozostać wyblakłą kartką w archiwum. Dzięki Wam nie jest już tylko przeszłością – oddycha, mówi, porusza. Żyje. Dziękuję również Polish Museum of America za otwartość – nie tylko drzwi, ale i intencji. Za to, że stworzyło przestrzeń, w której można mówić także o tym, co niewygodne, zapomniane, a jednak fundamentalnie ludzkie.

Kiedy Monika mówiła, nie było w tym patosu. Nie było wielkich słów ani prób wzruszenia na siłę. Były sprawy najprostsze, a przez to najtrudniejsze – miłość, która niczego nie żąda w zamian. Dobro, które nie sprawdza nazwisk ani koloru skóry. I jedno, bardzo ludzkie przekonanie: że najważniejsze nie dzieje się w deklaracjach, tylko w działaniu. W decyzji, by zostać. By być obok. W tym, że w tamtej historii – i tego wieczoru w Chicago – nie było miejsca na nienawiść. Ani wtedy, ani teraz.

To był wieczór, który nie mija. Osadza się gdzieś głęboko, jak pewne głosy, które raz usłyszane – już w tobie zostają. Jak echo Alana Wattsa: „Miłość to nie coś, co się robi – to coś, czym się jest”. I dziś, pisząc te słowa, wiem jedno: są historie, których nie opowiada się dla wzruszenia. Ani dla poklasku. Opowiada się je, by nie dać się zalać cynizmem – by ocalić kawałek człowieczeństwa w świecie, który zbyt często wybiera szyderstwo zamiast współczucia, by się nimi nawzajem ratować z pożogi świata dookoła nas. W tej historii nie było miejsca na zło.

Ta opowieść różni się od wielu innych. Bo – o dziwo – kończy się dobrze. Naprawdę dobrze. W świecie pełnym rozczarowań, dramatów bez puenty i historii, które gasną zanim zapłoną, ta jedna – wbrew wszystkiemu – kończy się jak trzeba. Nie dlatego, że ktoś coś planował. Ale dlatego, że mimo różnic – koloru skóry, religii, języka, pochodzenia – istnieje coś, co nie podlega negocjacjom ani tłumaczeniom. Coś, czego nie da się zmierzyć lajkami ani przykleić do flagi. To dobro. To miłość. Nie udawana. Nie strategiczna. Nie z hashtagiem. Dzieci, które wydarto z nieludzkiej ziemi, trafiły do miejsca, gdzie spotkały się z czymś, co dziś wydaje się niemal nieprawdopodobne – z dobrem w czystej postaci.

Teraz zapraszam Was do zatrzymania się na chwilę. Przejrzyjcie galerię zdjęć z tego spotkania. Niech ta historia mówi dalej – przez światło, przez obrazy, przez naszą uwagę. Bo nie wszystko, co wymazano z podręczników, znika naprawdę. Prawda ma długą pamięć. A dobro – jeśli było prawdziwe – nie umiera. Czasem milczy latami, ale potrafi wrócić. Niespodziewanie i mocniej niż kiedykolwiek.

2

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Comments 4

  • Ultra06/20/2025 at 2:20 pm

    Wyjątkowe spotkanie i świetne zdjęcia. Ciepło i serdecznie opowiedziane spotkanie celem przekazania historii nie dla poklasku, a po to, by “ocalić kawałek człowieczeństwa w świecie,” Od dawna obserwuję, że świat przekazuje łajdactwa, oszustwa, niegodziwości ludzkie, a tymczasem istnieje dobro, miłość, ludzkie odruchy przyzwoitości, tylko tak mało mówi się o nich, nie pokazuje, nie nagradza. Cóż, dramaty, draństwa, zło lepiej się sprzedaje, więc to one widnieją na czołówkach wydarzeń.
    Jak miło czyta się taki pozytywny przekaz historii nagłośnionej przez panią Monikę, serdecznie za nią dziękuję i za możliwość zapoznania się z tą szlachetną postawą ludzi godnych podziwu.
    Zasyłam moc serdeczności

    • Dariusz06/20/2025 at 2:57 pm

      Ultra,
      pamiętam film „Final Fantasy: The Spirits Within” – urzekł mnie obrazem, tą niesamowitą precyzją i eteryczną delikatnością kadrów. Za pierwszym razem nie dostrzegłem znaczenia pewnej sceny – zbyt zachwycony wizją, zbyt skupiony na ruchu światła, kadrach i użytej technice. Teraz do niego powracam… jest tam moment, który we mnie pozostał. W pogorzelisku zniszczonego Nowego Jorku, pośród ruin i ciszy przed kolejną śmiercią, zostaje odnaleziona mała roślinka. Krucha. Chwiejna. Ale żywa. Rośnie tam wbrew wszystkiemu.

      Dobro jest jak ta roślina. Darem. Danym każdemu z nas – bez wyjątku, bez podziałów. Pojawia się wtedy, kiedy potrafimy po prostu być – nie oceniając, nie wytykając różnic, tylko widząc człowieka.

      Dziękuję Ci za komentarz – on też właśnie może być taką roślinką.

      A tak na marginesie to dziś, 20 czerwca, obchodzimy Światowy Dzień Uchodźcy. Może to tylko zbieg okoliczności?

  • Ultra06/20/2025 at 4:26 pm

    Masz rację ,Dzień Uchodźcy to dobry zbieg okoliczności, a przy okazji przyda się chwila refleksji.
    Pozdrawiam

    • Dariusz06/20/2025 at 5:05 pm

      W Alchemiku Paulo Coelho pisze: „Kiedy czegoś gorąco pragniesz, cały Wszechświat sprzyja potajemnie, by udało ci się to osiągnąć.” I chyba tak było tym razem.

  • Add Comment


    This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.