Greg Lake

Zgaszone życie. Greg Lake już tu nie śpiewa. Oto puste miejsce przed mikrofonem, ciche i niemal sakralne. Długo wpatrywałem się w to wyobrażenie, jakby nie chciało do mnie dotrzeć, że to koniec. Ten rok zabierał wielu, ale odejście Lake’a bolało inaczej – jak utrata starego przyjaciela, którego zna się tylko z dźwięków, a przecież tak blisko się go czuło.

Zmęczony po pracy, z opadniętymi ramionami i głową pełną codzienności, sięgnąłem po jedyne lekarstwo – muzykę. Ręka sama sięgnęła po Emerson, Lake & Palmer. Jeszcze nie wiedziałem. Jeszcze nie przeczuwałem, że to będzie muzyczny nekrolog.

Kilka minut później dotarła wiadomość – Greg Lake nie żyje.

Greg Lake - Emerson, Lake & Palmer
Greg Lake – Emerson, Lake & Palmer

Wszystko zaczęło się znacznie wcześniej. Na początku była wizyta na dworze Karmazynowego Króla – i nie, to nie metafora. W 1969 roku Lake był głosem i basem na legendarnej płycie In the Court of the Crimson King. Byłem wtedy dzieckiem Księżyca, choć słuchałem tego krążka wiele lat później – z większą świadomością, z głodem sensu. To przecież wtedy padły słowa, które dziś brzmią jak proroctwo:

Chaos będzie moim epitafium
Pełznąc popękanym i zniszczonym chodnikiem
Jeśli tego dokonamy, wszyscy możemy usiąść i się śmiać…

Ale ja dziś nie potrafię się śmiać.
Obawiam się, że jutro znów będę płakał.

 

Wtedy przypomniał mi się „Lucky Man” – utwór, który Lake napisał mając zaledwie 12 lat. Na pozór prosta ballada o rycerzu i wojnie, lecz w rzeczywistości protest song ukryty w dziecięcej szczerości. Ironia losu – śpiewał o szczęściarzu, który umarł z kulą w piersi. Może i był szczęściarzem, ale zginął samotnie.

Cóż za szczęściarz z niego był… – śpiewał Lake z tym charakterystycznym ciepłem, które przecinało mrok. Nie była to jednak tylko nostalgia. Był to krzyk pokolenia, które przeżyło Beatlesów, Woodststock, Wietnam i dekonstrukcję marzeń.

Zobaczyłem go raz, w 2012 roku, podczas koncertu w St. Charles. Sala była pełna. Brzmiał 21st Century Schizoid Man – tym razem z sampli, użytych niegdyś przez Kanye Westa w „Power”. Szaleństwo nowego wieku spotkało się z duchem lat 70. I, co zaskakujące, brzmiało to godnie, niemal mistycznie – w starym kinie otwartym jeszcze w 1926 roku. Czas zatoczył krąg. Może nawet więcej niż jeden.

Kilka dni później przewracałem płytę na drugą stronę. Cisza była zbyt głośna. W głowie kłębiły się liczby – 75 lat od Pearl Harbor, 69 lat Grega. Przegrał wojnę z nowotworem. Odszedł w drogę, która zaczyna się tam, gdzie kończą się wszystkie słowa. Może trafił na statek Ulyssesa, może spotkał Karmazynowego Króla. Może teraz naprawdę wie, kim był ten Lucky Man.

Myślę czasem, że muzyka jest jak kryształ – zamarznięta kula wody wrzucona na rozpaloną płytę życia. Powoli się rozpuszcza, znika, paruje – zostawiając po sobie wspomnienie dźwięku i cienką warstwę popiołu, który nie chce opaść. My stoimy, bezczynni. Patrzymy. Słuchamy.

A wokół? Ludzie wciąż tańczą do weekendowej malinowej dziewczyny. Rzucają białe róże pod nogi banału. I co? I nic. Bo to zapewne C’est La Vie, jak śpiewał Lake w 1977 roku – życie takie już jest.

Tym pozostaje Greg Lake – głosem pełnym melancholii i światła. Wrażliwym artystą, który nie tylko śpiewał, ale i rozumiał ciszę pomiędzy dźwiękami. Chcę go takim zapamiętać. Z gitarą w ręku, z głosem, który przecinał mrok.
Dla mnie – i dla Was.

 

Nie zatrzymuj się teraz — ta playlista dopiero się rozkręca.

0

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Add Comment


This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.