Robin Trower i Tomasz Beksiński: jak muzyka zmienia nas na zawsze

W życiu nie stajemy się kimś z dnia na dzień. Przemiana nie ma daty ważności ani wyraźnej granicy – to proces cichy, powolny, nieustający. Latami nasiąkamy tym, co wpuszczamy do środka – dźwiękami, słowami, emocjami – aż w końcu sami stajemy się ich echem. Warto więc uważnie słuchać i patrzeć, bo to, co dziś wydaje się zwyczajnym tłem, za kilka lat może wrócić do nas jako wewnętrzny krajobraz. To jak fale rozchodzące się na tafli wody – niewidzialne dziś, lecz decydujące o tym, kim będziemy jutro.

Gdyby Tomasz Beksiński wciąż żył, miałby dziś 66 lat. Robin Trower w marcu tego roku obchodził swoje 80. urodziny. Nigdy się nie spotkali, a jednak obaj pozostawili ślad – muzyczny zapis przemian. I jestem tego dowodem, że nie był to hałas młodości, lecz cicha rewolucja. Ich twórczość to nie chwilowe uniesienie – to nasiona zasiane gdzieś głęboko, w duszy, które kiełkują latami, często nawet tego nie dostrzegamy. Każdy dźwięk gitary Trowera, każde zdanie wypowiedziane przez Beksińskiego – zwłaszcza w jego ostatniej audycji – choć istnieje dziś tylko jako zapis, to ich siła wciąż działa. Kładą się jak delikatna paleta barw na moim wnętrzu, przemalowując rzeczywistość. Cicho, ale na zawsze.

Koncert, w którym miałem zaszczyt uczestniczyć w piątkowy wieczór, 11 lipca, był dla mnie czymś więcej niż tylko wydarzeniem muzycznym. Był czasem zbiorów. Tym momentem, kiedy nie musiałem już szukać – bo to, co niegdyś zasiałem gdzieś głęboko w sobie, zaczynało owocować.

Dźwięki, które kiedyś słyszałem z głośników radia, nocą, w pokoju pachnącym kurzem i młodzieńczą burzą hormonów, teraz rozbrzmiewały na żywo – silne, znajome, dokładnie tak jak niezmienna jest mantra. To ja się zmieniłem. Tamten Trower, tamta gitara, tamto brzmienie – wszystko było jak dawniej. A jednak każde uderzenie w struny opowiadało o mnie – tym dzisiejszym. I poczułem, że nic nie dzieje się przypadkiem. Że muzyka nie tylko zostaje, ale dojrzewa razem z nami.

Robin Trower, wchodzący w dziewiątą dekadę życia, nadal nie osiada na laurach. To artysta, który – jak sam mówi – nieustannie goni za kolejnym dźwiękiem, za tą jedną, ulotną chwilą, gdy coś nagle się układa, iskrzy, zapala. Gra codziennie. Nadal szuka. Jego palce, poruszające się po gryfie wysłużonego Stratocastera, wciąż odnajdują te same strefy napięcia i rozładowania. Nie gra z pamięci. Gra z serca – zawsze od nowa.

Na scenie w Chicago udowodnił, że blues i psychodelia mogą nadal oddychać jednym płucem, bez cienia pretensji, nie udając niczego. Gdy rozbrzmiały „The Razor’s Edge” i „Too Rolling Stoned”, publiczność zamarła – to nie był powrót do przeszłości, ale świadectwo nieprzerwanej ciągłości. „Somebody Calling”, „It’s Too Late”, czy zagrane z wyczuciem „Daydream” i „One Go Round” – każde z tych wykonań było jak osobne opowiadanie. Niektóre z solówek przypominały modlitwy – pełne napięcia, ciszy i wybuchu w jednej frazie.

„One Go Round”, z jego nowej płyty Come and Find Me, zabrzmiał świeżo – kolejne świadectwo na to, że nowe kompozycje Trowera nie ustępują klasą tym sprzed dekad. Improwizowane partie prowadzące, zrodzone niemal „na gorąco” w studiu, znalazły swoje naturalne miejsce także na scenie. Gdy wybrzmiewały „A Little Bit of Sympathy” i poruszające „Rise Up Like the Sun”, poczułem na moment, że ten koncert to nie ukłon w stronę przeszłości, ale szczery dialog z teraźniejszością – z muzyką, która nie starzeje się, lecz dojrzewa razem z nami. Że stajemy się tym, co zasadziliśmy lata temu.

A potem przyszedł moment, który zatrzymał wszystko – „Bridge of Sighs”. Tego wieczoru to nie była ballada o westchnieniach kochanków, jak mówił kiedyś Tomek Beksiński. Most Westchnień — według legendy, zbudowany nad pałacowym kanałem w Wenecji — miał służyć więźniom jako ostatni widok, zanim trafili do lochów. Beksiński wspominał te historie ludzi, którzy stawiają ostatni krok i patrzą na miasto w milczeniu. Trower tego wieczoru uczynił z tej opowieści swój własny „most” — łączący mnie z tamtym czasem, z moją młodością, z moim pokojem, z tą pierwszą wrażliwością. To był most westchnień za przeszłością, za czasem, który przeminął, a jednak wciąż w nas trwa. Takie żywe ogniwo, które na chwilę scaliło wszystko w jedną całość – mnie z młodszym sobą, salę z przeszłością, teraźniejszość z wiecznością.

Publiczność wstała. Oto wydarzyło się coś prawdziwego. Tego się nie da powtórzyć.

Nie zatrzymuj się teraz — ta playlista dopiero się rozkręca.

1

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Dołącz do naszej społeczności!
Z subskrypcją pokażę Ci jeszcze więcej ciekawych historii, które ożywią Twoje codzienne chwile. Każdy mój wpis to dawka inspiracji, wiedzy i dobrej zabawy – tak, jak ulubiona progresywna nuta, która dodaje energii i otwiera nowe horyzonty.

Nie zwlekaj – zapisz się już dziś i bądź zawsze na bieżąco z tym, co dla Ciebie przygotowuję.

Comments 2

  • Ultra08/03/2025 at 4:49 pm

    Muzyka zawsze podnosi człowieka na wyższy poziom. Koncert na żywo wzbudza tyle emocji, wywołuje tyle przeżyć i sprawia, że ludzie stają się choć na moment lepsi i bardziej szczęśliwsi.
    Fotografie wyjątkowe, brawo!
    Zasyłam serdeczności

    • Dariusz08/30/2025 at 10:26 pm

      To klasyka – Robin Trower jest naprawdę wyjątkowy. A Tomek Beksiński nauczył mnie czegoś, czego dziś w radiu prawie już nie da się usłyszeć ani poczuć – tej głębi, która zostaje w człowieku na długo. Może to znak, że się starzeję, ale paradoksalnie właśnie teraz emocje podczas koncertów wydają się jeszcze silniejsze, jakby każdy dźwięk miał wagę wspomnienia i oddechu, którego nie wolno stracić.

  • Leave a Reply to Ultra Cancel reply


    This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.