Pamiętam moje indyjskie świty – momenty, gdy pierwsze promienie słońca kładły się złotą nitką sari na kamiennych posadzkach świątyń, zdeptanych ulicach, pustych jeszcze bazarach. To ten poranny moment, gdy miasto jeszcze drzemało, a jedynymi czuwającymi byli ludzie z miotłami i wiadrami, których dłonie dokładnie zdążyły poznać każdą szczelinę między kamieniami, każdy zakamarek, gdzie wiatr lubi gromadzić kurz.
Szybko przebiegałem obok nich, jako niewidzialny przybysz, zawstydzony świadek codziennego rytuału, który powtarzał się od pokoleń. Ich ruchy miały w sobie coś z medytacyjnej powtarzalności – miotła sunąca po bruku jak pędzel artysty, malowała na nowo barwy, zmywając szarość i fizyczny brud poprzedniego dnia, przygotowując miejsce na nowy bal, który w świetle na nowo wybuchnie zgiełkiem setek tysięcy osób, ich dłoni, stóp i tego wszystkiego co ciało potrzebuje by żyć.

Kiedy wracałem do domu, do Ameryki, moje opowieści o podróżach spotykały się ze zdziwieniem. „Indie? Ten brudny kraj?” – pytali z nieukrywaną wyższością moi słuchacze, przekonani, że żyją w lepszym świecie. Świecie, gdzie każdy „odpowiedzialny obywatel” wrzuca puszki do kosza, segreguje śmieci i z dumą przypina sobie tę odpowiedzialność jak medal. Medal, który ma świadczyć o jego wyjątkowej miłości do tego kraju i dodatkowo jego moralnej czystości.
Czy sądzisz, że naprawdę chodzi o miłość? A może o wygodę opowieści, które sobie powtarzamy? I o to, by nigdy nie spojrzeć w stronę tych, którzy naprawdę generują brud – nie tylko fizyczny, ale i systemowy?
Oto historia perfekcyjnej iluzji czystości
Jest coś porażającego w tej wierze w indywidualną sprawczość – w przekonaniu, że „stworzyciel miał swój plan”, którego nie rozumiemy, więc nie trzeba zadawać pytań. Że wystarczy trwać w ciszy i robić swoje, bez oglądania się na to, co większe, bardziej skomplikowane. Trwać niemo w przekonaniu, że gest jednostki potrafi zmienić bieg świata. To jak niezachwianie wierzyć, że zanurzona dłoń potrafi podnieść poziom oceanu – może i wywoła lekką falę, może na moment poruszy powierzchnię, ale w skali większej niż nasza codzienność, staje się jedynie anegdotą, ciekawostką, ulotnym śladem, który zniknie, zanim jeszcze zdążymy go zrozumieć.

Tymczasem w cieniu tej opowieści o indywidualnej odpowiedzialności od dekad funkcjonuje ruch Keep America Beautiful – inicjatywa piękna w nazwie, lecz nie w swoich intencjach. Wszystko wzięło swój początek w latach 50., kiedy najwięksi gracze przemysłu opakowaniowego – Coca-Cola, PepsiCo, American Can Company, Philip Morris – postanowili zareagować na rosnącą krytykę wobec zalewu plastiku i aluminium. Zamiast ograniczyć produkcję, stworzyli ruch, który miał odwrócić spojrzenia społeczeństwa – nie w stronę fabryk, lecz… w stronę samego siebie.
Kampanie reklamowe, jedna za drugą pojawiały się w gazetach, radiu, później w telewizji. Ich przekaz był subtelny – jak szept, sączył się między obrazami zanieczyszczonej przyrody: „to ty jesteś odpowiedzialny”, „to twój papierek na chodniku, twoja puszka na trawniku”. Zamiast rozliczać producentów za wprowadzenie jednorazowych opakowań, przekonywano, że to jednostkowy brak kultury i niedbałość są źródłem problemu.
Ta z biegiem lat nabrała politycznego ciężaru. Gdy 47. prezydent Stanów Zjednoczonych zdjął zakaz stosowania plastikowych słomek i jednorazowych papierowych talerzy w instytucjach federalnych, uzasadniając to walką z „przesadną biurokracją ekologów”, stało się jasne, po czyjej stronie stoi w tej rozgrywce władza. Zmiany te sięgają głęboko do naszych kieszeni. Nie tylko wzmacniają pozycję korporacji produkujących tanie, nieekologiczne rozwiązania, ale także przerzucają koszty środowiskowe z powrotem na obywateli, którym coraz trudniej znaleźć alternatywę.

Mamy powrót do wygody – pozornej i krótkoterminowej. I znów to nie przemysł odpowiada za skutki, lecz my – konsumenci, którzy „wybierają” plastik. A nam nikt nie daje realnego wyboru. Mechanizm sprzed dekad działa nadal, tylko dziś ubrany jest w nowoczesny t-shirt wolnorynkowych haseł.
Dziś nie jest już to tylko kwestia środowiska. To gra o pieniądze, o władzę. I jak każda gra tego typu – odbywa się w tle, w cieniu codzienności, gdzie najłatwiej wmówić nam, że wszystko zależy tylko od nas.
Kulminacją tamtej narracji była kampania z 1970 roku, z postacią Indianina, po którego policzku spływała samotna łza na widok zaśmieconego krajobrazu. Obraz, który poruszał sumienia, ale wskazywał winnego bardzo precyzyjnie – przechodnia, nie korporację. W ten sposób zbudowano iluzję moralnej winy rozproszonej, a jednocześnie wygodnie odsunięto odpowiedzialność systemową na dalszy plan.
Z czasem ten mechanizm wrósł głęboko – w nawyki, w szkoły, w reklamy, w politykę. Wszyscy zaczęliśmy wierzyć, że wrzucenie butelki do właściwego kosza to akt naprawy świata. A przecież to nie jednostka wypuszcza na rynek miliardy ton plastiku, nie ona tworzy systemy bez recyklingu i nie ona blokuje zmiany.
To przekonanie działa do dziś – powtarzane jak mantra, chronione jak dogmat. Bo jeśli wszystko zależy od nas, to nikt inny nie musi się tłumaczyć.

Kilka dekad później, w zupełnie innym kontekście, świat usłyszał inne hasło: Make America Great Again. I choć nuty były inne, melodia pozostała ta sama – przeniesienie odpowiedzialności. Tym razem nie za plastik, lecz za rozpad wspólnoty, nierówności, bezrobocie. Winni? Inni. Obcy. Tacy, którzy nie pasują do mitycznej wizji dawnej, wielkiej Ameryki.

Zamiast analizować złożoność globalizacji, polityki podatkowej czy nierówności majątkowych – wskazuje się palcem na zewnętrzne grupy: nielegalnych imigrantów, przeciwników politycznych. Hasło MAGA, tak jak KAB, to pozornie bardzo prosty klucz do cholernie skomplikowanego zamka. W rzeczywistości – tylko ozdoba na czapce.
Oba ruchy łączy więcej niż można by przypuszczać. Jedno i drugie hasło to emocjonalna kapsuła – błyszcząca w słońcu obietnica powrotu do stanu idealnego. Nostalgia za czystością i nostalgia za wielkością. I jedno, i drugie – potrafi skutecznie odciągnąć uwagę od realnych sprawców: struktur, które nie chcą się zmienić, i systemów, które tak łatwo zwalniają siebie z odpowiedzialności.
Myślę czasem o tych indyjskich zamiataczach ulic, rozpoczynających pracę, gdy reszta świata jeszcze śni o wielkości. Nie noszą na sobie peleryny moralnej wyższości superbohaterów. Nie udają, że ich działanie zmienia system. Po prostu wykonują swoją pracę – twardą, fizyczną, codzienną – wiedząc, że jutro wszystko trzeba będzie zacząć od nowa.

I w tym tkwi prawda głębsza niż wszystkie piękne hasła – prawda o cykliczności życia, o tym, że utrzymanie porządku – czy to w przestrzeni fizycznej, czy społecznej – wymaga ciągłego wysiłku, codziennego poświęcenia, nie pojedynczego gestu czy sloganu. Wymaga świadomości, która nie boi się trudnych pytań i nie szuka winnych – ani w innych ludziach, ani w polityce, ani w odległych krajach, ani tym bardziej w religijnych uproszczeniach. To praca, która nie kończy się nigdy i nie zostawia miejsca na samozadowolenie.
Nie wystarczy uznać, że wszystko dzieje się według jakiegoś boskiego planu. Ucieczka od odpowiedzialności, prowadzi jedynie do bierności – do stanu, w którym każde działanie traci sens, bo zostaje z góry unieważnione przez siłę wyższą. A świat, w którym żyjemy, nie jest systemem zamkniętym, lecz organizmem, który zmienia się z każdym naszym wyborem. Prawdziwa odpowiedzialność nie szuka wybawienia w doktrynie.
Spokój wczesnego poranka w Thanjavur, przeplatany dźwiękami świątynnych dzwonków i pierwszymi krokami sprzątaczy na ulicach, przypomina, że realna praca nad porządkiem i odpowiedzialnością nie zaczyna się od hasła na billboardzie. Zaczyna się od zrozumienia, kto naprawdę generuje chaos – i kto powinien go naprawiać. To jak różnica między pozytywką odgrywającą malinową dziewczynę, a utworem Raviego Shankara – jedno jest doraźnym bodźcem, drugie – zaproszeniem do kontemplacji.

Może kiedyś zbudzimy się o świcie – dosłownie lub metaforycznie – i będziemy potrafili spojrzeć prosto w oczy tym, którzy sprzątają po nas wszystkich. Bez wstydu, bez fałszywej dumy, ale ze świadomością wspólnej odpowiedzialności za ten jeden jedyny ze światów, który wspólnie tworzymy. Świat, którego nie da się opisać żadnym hasłem na czapce z daszkiem.
Zakaz jednorazowego plastiku w Indiach
Data wprowadzenia: 1 lipca 2022 r.
Zakazane produkty: plastikowe słomki, talerze, sztućce (widelce, noże, łyżki), patyczki do uszu, plastikowe chorągiewki, tacki, kubki, opakowania na słodycze, plastikowe patyczki do balonów, cienkie plastikowe torby (grubość < 75 mikronów)
Główne cele: zmniejszenie zanieczyszczenia środowiska, poprawa recyklingu, ochrona rzek i mórz przed mikroplastikiem
Alternatywy promowane przez rząd: produkty z papieru, bambusa, trzciny cukrowej, liści palmowych, biodegradowalne opakowania
Kogo dotyczy zakaz: producentów, importerów, sprzedawców, dystrybutorów, użytkowników końcowych
Egzekwowanie: kary pieniężne, kontrole firm i sklepów, aplikacje mobilne do zgłaszania naruszeń

Gratuluję niezwykłych i bardzo profesjonalnych zdjęć. Wysublimowane ujęcia i wyjątkowe tematy powodują, że tak szybko nie da się ich zapomnieć.
Coraz mniej wierzę w świt naszego obudzenia, skoro plastik nadal produkuje się, więc zwyczajnie wstyd człowiekowi za decyzje rządzących.
Zasyłam wiele serdeczności
Obawiam się, że coraz częściej odnajduję siebie wśród tych, którzy powątpiewają w nadejście świtu naszego przebudzenia. Choć wciąż noszę w sobie nadzieję — dla mojego syna, dla wnuków, dla przyszłości — coraz częściej cień zwątpienia kładzie się na moich myślach. Każdy dzień przynosi nie tylko pytania, ale i coraz trudniejsze odpowiedzi. Smutno mi…
Dziękuję za odwiedziny.