Zwlekałem z kolejną opowieścią. Nie z lenistwa, nie z braku tematów — ale z jakiegoś wewnętrznego oporu, który nawet teraz jest mi trudno nazwać. Tam w Indiach, Jaipur jeszcze we mnie siedział, a Agra dopiero miała mnie ugościć i oczarować swoimi obrazami. A jednak cisza na blogu trwała. Do niedawna.
W tygodniu poprzedzającym Wielkanoc, pewnego poranka, w drodze do pracy, kiedy słońce brutalnie wdzierało się przez szybę auta, zmuszając mnie do mrużenia oczu, coś się we mnie odblokowało. Droga, dotąd szeroka, z dwoma pasami dla każdego kierunku, skurczyła się tylko do dwóch — wiadomo, roboty drogowe. Miałem wrażenie, że właśnie wtedy i one chciały coś na mnie wymusić, spowolnić mnie i zmusić do zatrzymania się na chwilę.

Czekałem więc, skręcając w prawo. Auta przede mną, auta za mną, a w nich rząd dusz, każda z inną historią i z własnym porankiem. Nie czułem się poddenerwowany, wręcz przeciwnie, ogarnęła mnie uważność — to rzadkie uczucie, kiedy nie potrzebujesz walczyć z czasem, tylko otwierasz oczy, widzisz i jesteś. Patrzyłem więc: przed siebie i w lusterko wsteczne, na świat, który się przemykał bokiem. Nagle uchwyciłem jakiś ruch.
I wtedy to zobaczyłem.
W aucie tuż przede mną, poruszenie — i nagle cała zawartość kubka, a trzeba wam wiedzieć, że te w Ameryce potrafią być spore, kawy lub czegoś innego, może mrożonego, z kostkami lodu, znalazła się za oknem. Na ulicy. Tak po prostu.
Zaparło mi dech. Widziałem to wyraźnie.
Zerknąłem — mężczyzna w marynarce, siwizna tu i ówdzie, a pod lusterkiem różaniec. Krzyżyk lekko kołysał się na plastikowej ramce lusterka. Wtedy poczułem coś dziwnego — nie gniew, nie pogardę, ale smutek. Głęboki smutek.
Oderwałem wzrok.
Popatrzyłem w lusterko wsteczne. Starszy mężczyzna, zdecydowanie po sześćdziesiątce. Przyglądał się sobie w lusterku, lewą ręką przytrzymywał włosy, a prawą używając grzebienia, spokojnie je układał. Każdy z nich, moim zdaniem, jechał do pracy. Każdy zapakował do auta siebie i swoje nadzieje na kolejny dzień, swoje przekonania i tęsknoty.
Zielone światło rozcięło drogową arterię niczym ostrze, a auta popłynęły w blasku porannego słońca jak krew z otwartej rany — każde w swoim kierunku, w bezładnym pośpiechu. Skręciłem, pozwalając, by ten rwący nurt porwał mnie ze sobą.
I tak oto podczas niespodziewanej sesji ulicznej uważności, popłynąłem betonową drogą i powróciłem myślami do Agry. Tam, wtedy, ponownie spotkałem się z Anilem, o którym już wcześniej pisałem, Od Taj Mahal do edukacji bez granic miałem z nim teraz możliwość spędzić więcej czasu i odwiedzić kolejne przystanki na drodze mojej podróży. Czy coś się zmieniło od tamtej rozmowy? Tak, bardzo wiele. Zapadła noc.

Tam wtedy zaczął się dzień, w którym miałem pozostać sam ze sobą, bez żadnych przeszkód. Przezwyciężyć to, czego się obawiałem, wyjść z twarzą, pozostać. Poranek. Najpierw kawa i za chwilę poranny apel. Ktoś miał wtedy przyjechać do szkoły, do dzieci, do Anila. Odwiedzić i zaprezentować dzieciom pewną wyjątkową historię.
Wówczas, przy tamtej okazji, przyszły mi do głowy myśli nieskore do pojednania, raczej warczące jedna na drugą. Jak to, że w świecie kreowanym przez media społecznościowe, wiele zależy od zysku, życie opiera się na sprzedaży.
Przeglądając wtedy fora i profile o Indiach, szybko zorientowałem się, że nie chodzi tam o prawdziwe odpowiedzi. Pytania ludzi pełnych wątpliwości często znikały, były ignorowane lub blokowane. Odpowiedzi, jeśli już się pojawiały, przypominały bardziej marketing niż szczere dzielenie się doświadczeniem. Miałem wrażenie, że w tej sieci powiązań każdy pilnował tylko własnego interesu. Ręka rękę myła, a szczerość — zniknęła gdzieś po drodze.
Tak daleko od domu wyostrza się wzrok, a zmysły, muskane przez nowe przyprawy i nieznany język, pracują na największych obrotach. Człowiek widzi więcej — ale też bardziej czuje. Ostre krawędzie i miękkie spojrzenia. Ciszę w głosie i krzyk w spojrzeniu. Tam, gdzie nie sięga język, pozostaje intuicja — najstarsze z ludzkich narzędzi. Wtedy w notesie zapisałem: „bezwzględna walka w imię własnego interesu”. Nie zawsze prawdą jest to, co widać po jednej stronie monitora, czasem trzeba zajrzeć nieco dalej.
Wdzięczność. To słowo brzmi prosto, a jednak bywa najbardziej wymagającą z ludzkich praktyk. Jedno z tych słów, które najłatwiej wypowiedzieć, a najtrudniej poczuć naprawdę. Bo jak być wdzięcznym, kiedy umysł miota się jak dziki koń podczas rodeo — wyrwany z ciszy, rzucany raz w jedną, raz w drugą stronę, próbujący zrzucić z siebie jeźdźca rozsądku?
W głowie wirują nieustające porównania, jak niewidzialne lustra, w których bez przerwy zestawiam swoje życie z życiem innych. Nieproszeni goście, wślizgują się cicho: „A on był tam… a ona zrobiła to… a ja wciąż nie.”
To jedno z największych złudzeń, jakie oferuje współczesność — że nasze życie jest niewystarczające, dopóki nie przypomina cudzego. A przecież nasza własna świadomość, taka jaka jest teraz — nieskładna, zmęczona, może nawet niedoskonała — jest jedynym prawdziwym miejscem, z którego możemy zacząć.
Każdy dzień to osobna droga. Nie ma powtórek, nie ma prób generalnych. Mamy tylko to: ten oddech, tę minutę, tę godzinę. I choć mogą się wydawać zwyczajne, to tylko dlatego, że nie zatrzymujemy się, by je naprawdę zobaczyć.
Gdy przestaniemy porównywać się z innymi, zaczynamy dostrzegać własne osiągnięcia — te ciche, często niewidzialne. Umiejętność przebudzenia się o świcie. Uważne spojrzenie na twarz bliskiej osoby. Przetrwanie dnia, który wydawał się nie do przejścia.
W tym wszystkim jesteśmy absolutnie wystarczający. Nie lepsi. Nie gorsi. Po prostu obecni. I to jest prawdziwy sukces. Jesteśmy po prostu – sobą.

Z Moniką Kowaleczko-Szumowską, autorką książki „Bapu – opowieść o dobrym maharadży”, oraz z Imogene Salve, spotkałem się w Indiach — w Agrze, miejscu, gdzie światło odbite od marmuru Taj Mahal rozjaśnia nie tylko oczy, ale i myśli.
Rozmawialiśmy, a potem wspólnie zwiedzaliśmy Czerwony Fort.
Towarzyszyłem im również podczas spotkania z dziećmi, w skromnej, indyjskiej szkole prowadzonej dla tych, którzy wciąż mają najmniej. Patrzyłem, jak opowiadają historię, która przez dziesięciolecia niemal zniknęła z oficjalnych przekazów – choć jak mało która zasługuje, by wybrzmieć.
Jestem pewien, że wielu z Was zna postać maharadży Jam Saheba Digvijay Sinhji z Nawanagaru – władcy, który w czasie II wojny światowej ocalił tysiące polskich dzieci. Setki z nich przyjął jak swoje własne. Dając im schronienie, godność i nadzieję — uratował je przed powrotem do Polski, pogrążającej się w komunistycznym cieniu, zakrytej i przytłoczonej jego ponurą zasłoną.

Ludzkie ścieżki bywają pełne zakrętów i cieni. A nasza pamięć – gdy jest świadoma i wdzięczna – pozwala je ocalić. Sprawia, że ślady nie znikają.
To nie jest tylko cukierkowa historia. To żywa, poruszająca opowieść o człowieku, który miał wybór – i wybrał dobro. Opowieść o człowieku, który postąpił po ludzku — bez względu na pochodzenie, religię czy politykę.
Bo może właśnie o to chodzi: żeby nauczyć się widzieć. Nie przez pryzmat planów czy oczekiwań, ani przez kalkulacje, ile to przyniesie turystów czy jak można to sprzedać. Ale tak po prostu — przez obecność. Przez cichą radość z tego, że jesteśmy. Że ktoś obok nas też jest. Że coś się wydarza, choć niczego nie musimy kontrolować ani odsuwać w czasie tylko po to, by sprzedać wycieczkę albo zdobyć kolejny kontakt. Czasem wystarczy odpowiedzieć — zwyczajnie, szczerze.
I wtedy wszystko – nawet zwykły dzień – zyskuje smak, który się pamięta.

Kilka dni wcześniej zostaliśmy zaproszeni na ślub. Wieczorem mieliśmy jechać autem Anila, ale rozładowany akumulator pokrzyżował plany – więc wsiedliśmy do samochodu kierowcy wynajętego przez Monikę i Imogene. Z tamtego wieczoru pamiętam przede wszystkim piec tandoori – rewelacja, gdy można na żywo obserwować proces wypieku. Przynajmniej dla mnie było to coś więcej niż kulinarna ciekawostka. Wtedy na fb napisałem: „Od dawna wiadomo, że w Indiach wszystko smakuje lepiej, ale naan z tandoori… to już osobny rozdział. Może to zasługa przypraw, może magii doświadczonych kucharzy, a może po prostu tego, że tu nawet piec ma większe doświadczenie niż ja w kuchni. Raz spróbujesz – i zwykła bułka przestaje mieć sens.”

Gulab jamun, marchewkowa halva, aromaty i kolory – wszystko to sprawiło, że wieczór zyskał nowe barwy. Słodycz zanurzonych w syropie kulek, ciężkich od kardamonu i różanej wody, mieszała się z korzennym ciepłem halvy, której marchewka – duszona, karmelizowana – przypominała, że z prostych składników można wyczarować coś głęboko poruszającego.
A do tego śmiechy dzieci biegających między stołami, stukot naczyń i muzyka, która grała gdzieś z wnętrza podwórka – z ukrytego głośnika, lub po prostu z serca tego miejsca, na moment zapomniałem o nocnych niedogodnościach w Khajuraho. Teraz, wszystko to złożyło się na wspomnienie wieczoru, którego nie dało się zaplanować. Wspomnienie, które przydarza się jak dar – niespodziewanie i całym sobą skupia na sobie całą uwagę.
Nie piszę tu o tym indyjskim ślubie — celowo. Bo ślub na północy Indii i ten na południu to dwa światy. Tak bardzo różne, że wszystko, co zawarłem w moim wcześniejszym tekście „Ślub, wesele, radość i rodzina”, musiałoby zostać odwrócone do góry nogami, przefiltrowane przez kolory, rytmy i scenariusze rodem z Bollywood. I nie dlatego, że jedno jest lepsze od drugiego — po prostu, według mojej subiektywnej perspektywy, są to światy nieporównywalne, odmienne, a przez to fascynujące na własny, niepowtarzalny sposób.

Z pełnym brzuchem i głową pełną obrazów położyłem się spać, z jedną myślą: trzeba słuchać ludzi. Bo każdy ma swoją opowieść. I warto być tam, gdzie się ją opowiada.
Bo czasem to, co najważniejsze, nie dzieje się na scenie, lecz tuż obok — przy wspólnym stole, wśród śmiechu, zapachu przypraw i ciepła, które nie potrzebuje tłumaczenia na żaden znany język.
Bycie wdzięcznym potrafi odbywać się na wielu płaszczyznach. Czasem wystarczy spojrzenie, dotyk dłoni, rozmowa bez słów. Wówczas, nieporównywanie się do nikogo staje się nie słabością, lecz siłą — prawdziwą drogą do tego, by cieszyć się każdym kolejnym dniem tego niespodziewanego i pięknego życia, które mamy tu i teraz.
A czym dla Was jest wdzięczność? Jak potraficie ją wyrazić — sobie i innym?