Nie umieramy od razu, tylko na raty

Na początku była niechęć, by zaczynać, siedzieć nad kartkami, przewracać kolejne. Potem przebrnąłem, duszny ogród pełen zwłok i tej wiszącej w powietrzu, nigdy nie opadającej mgły, a może małych kropelek, skondensowanej pary wodnej, teraz już nie pamiętam.

Na początku była taka wielka niechęć, by zaczynać, siedzieć nad kartkami, przewracać kolejne. Potem przebrnąłem, duszny ogród pełen zwłok i tej wiszącej w powietrzu, nigdy nie opadającej mgły, a może małych kropelek, skondensowanej pary wodnej, teraz już nie pamiętam. Potem dotarłem do centrali, wspominając cień pełen chłodu w jednej z zapomnianych części ogrodu, tam gdzie wszyscy zostali pochowani, niczym ten pierwszy, stawiałem kroki w jasno oświetlonym korytarzu, centrala nie śpi o tej porze, centrala śni. Obok snuły się więc niewyśnione fragmenty kolejnych dziecięcych snów, tych które nie zdążyły poczuć się dorosłymi. Wewnątrz mnie rodziła się chęć dotyku, nie mogłem tego powstrzymać, by dotknąć ścianę. Wysoka olejna lamperia wydawała się zimna, czuć było od niej chłód, tak jakbym dotykał martwego ciała z niego jednak nie łuszczyła się farba, a ze ściany tak. Odpadała wielkimi płatkami, jak śnieg, jak płatki śniegu osiadające na dłoni tamtej dziewczyny, którą pierwszy raz ujrzałem na skraju lasu. Była sama, leżała w śniegu zgięta w pół, przełamana w pół, uśmiech z twarzy nie zdążył jeszcze uciec. Więc osiadały te płatki na jej twarz, znajdowały coraz to nowe kawałki ciała by opaść na nie i nie topić się, pokrywały jej szlachetne rysy tworząc to coraz piękniejsze powierzchnie białego nieznanego lądu, Antarktyda jej ciała ubranego w białe płatki śniegu i nic więcej, stwarzała wrażenie zachęty do odkrywania coraz to nowych obszarów. Spojrzałem po raz kolejny na jej twarz, dwa zamarznięte strumienie błyszczały w promieniach zimnego słońca, odbijały słoneczne wiązki od siebie, odpychały się swoim przyciąganiem i skrzyły jednocześnie, były razem. Odwrócona w jednym kierunku, jak na poduszce twarz, sprawiała, że jeden z nich, ten tuż obok, najbliżej, ten strumień, nabrał odwagi, popłynął w stronę ucha i w tym nieskończonym płynięciu zamarzł, znieruchomiał, zastygł w samotności. Śnieg wciąż prószył zasypując już nie tylko białe usta, ale też swoją nadgorliwością zasłaniał historię dwóch strumieni wypełzających spod półprzymkniętych powiek. Wtedy przypomniałem ciepło i żar ogrodu, duchotę popołudniowego powietrza i ten moment gdy czeka się, gdy się wie, że później uderza fala gorąca, a gasnące słońce daje nadzieję. Chciałem dotknąć ją jeszcze raz, tak jak nie dotyka się nigdy tego czego nie można wyśnić, jej nie wyśniłem, była taka realna, tuż obok moich stóp. W oddali majaczyły drzewa za którymi schował się uśpiony ogród, pomaszerowałem przed siebie, zapominając o wspomnieniach ciepła, o dziewczynie, o centrali, stawiałem małe kroki, takie jakie mogłem uczynić nie zważając na cały bagaż który targałem już od dłuższego czasu. Chciałem zatrzymać się znów, tak pomyślałem o tym, by się zatrzymać lecz w strachu, że odnajdę kolejne mogiły, że potknę się o kolejne groby nie ustawałem ani na chwilę, powłócząc nogami patrzyłem w przyszłość nijak nie mogąc nic dostrzec. Ale wiedziałem, wiedziałem dobrze, że tam daleko przede mną w bliżej nieokreślonej przyszłości, czaił się dybuk.

Nie umieramy od razu, tylko na raty
Nie umieramy od razu, tylko na raty
1

Add Comment

 

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.