Seattle przywitało mnie... zielenią. Zielenią w odcieniach, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Zieleń mglista jak poranek nad jeziorem, zieleń soczysta jak majowe łąki i ta niemal neonowa — aż trudno uwierzyć, że natura potrafi być aż tak kreatywna. Do tego kwiaty — wszędzie. Kolorowe plamy rozsiane jakby w artystycznym nieładzie, a jednak z niesamowitym wyczuciem. Dla kogoś z płaskiego, nieco bardziej stonowanego Illinois, widok ten był jak spotkanie z zupełnie nowym alfabetem przyrody.
W tym otoczeniu, pełnym życia i kolorów, przypomniały mi się słowa Sama Harrisa: „Śmierć kpi ze wszystkiego, na co poświęcamy całe nasze życie.” W obliczu takiej przyrody, takiej intensywności chwili, te słowa nabrały nowego znaczenia. Czyż nie jest tak, że to, co naprawdę się liczy, to właśnie te ulotne chwile zachwytu, które przypominają nam o kruchości i pięknie życia?

W Seattle o tej porze, gdzie natura zdaje się świętować każdą chwilę, łatwiej jest dostrzec, jak wiele z naszego codziennego zabiegania traci sens w obliczu nieuchronności śmierci. A jednocześnie, jak bardzo te momenty bliskości, zachwytu i obecności z bliskimi stają się naszym najcenniejszym skarbem. Pamiętajmy o śmierci, by móc żyć.
Przylecieliśmy do Seattle odwiedzić syna i wspólnie postanowiliśmy nie marnować ani chwili — ruszyliśmy na szlaki i do miejsc, które zawsze cieszą oko (i nogi). Jedno z nich ma dla mnie szczególne znaczenie. To miejsce, do którego wracam za każdym razem, kiedy odwiedzam to miasto — dzielnica Fremont. A tam — tak, to nie żart — stoi sobie dumnie… Lenin. Pomnik jak z innej bajki, który w tym zielonym raju wygląda niemal jak surrealistyczny żart historii. Ale właśnie za te niespodzianki lubię Seattle jeszcze bardziej.
Pianino znalazłem na rogu ulic, staruszka sprzedawała — mówi: Pan weźmie, istny cudzik! Ale gdy tylko w klawisze stuknąłem, coś zza pianina spojrzało… zdębiałem!
Lubię odwiedzać to miejsce. Wielokrotnie już się przekonałem, że wielu ludzi — nawet tych mijających pomnik codziennie — tak naprawdę nie wie, kim był Lenin ani dlaczego dla kogoś urodzonego w Polsce jego postać niesie ze sobą tak ciężki, gorzki bagaż. A jednak coś mnie do niego przyciąga. I w tym roku postanowiłem przyjrzeć się temu bliżej, spróbować w sobie odnaleźć i nazwać ten impuls.
Wyszło na to, że to… wspomnienia dzieciństwa. Naprawdę. Całe to brunatne, szare, ponure tło mojego dziecięcego świata w Polsce — z jego betonowymi podwórkami, pochmurnymi obchodami majowymi i milczącymi ulicami — zamknęło się we mnie w kształcie tego pomnika. Stał się jakby materialnym kluczem do tamtej zamglonej części pamięci.
Więc z jednej strony — dzieciństwo. A z drugiej — jego wspomnienie, potęgowane przez ten ciężki, nieco absurdalny obraz Lenina w samym sercu kolorowego, tętniącego życiem Fremontu. To trochę jak próbować soli, żeby przypomnieć sobie, jak niezwykle delikatna potrafi być słodycz.

Kiedy w 1989 roku w Popradzie na Słowacji obalono komunizm, monumentalny pomnik Lenina autorstwa Emila Venkova runął. Wtedy pojawił się on — Lewis Carpenter, Amerykanin, który wcześniej uczył tam języka angielskiego i doskonale rozumiał wagę tego, co właśnie leżało w ruinie. Zafascynowany zarówno rzemiosłem, jak i odwagą artysty, Carpenter postanowił uratować rzeźbę od zapomnienia. Zastawił dom, by ją kupić i sprowadził ją do Issaquah niedaleko Seattle. Choć marzył, by pokazać ją Amerykanom jako dzieło sztuki, zginął w wypadku samochodowym niedługo po powrocie.
Rodzina, stojąc przed niepewną przyszłością pomnika, dogadała się z artystyczną społecznością Fremont — dzielnicy znanej z dystansu i ironii wobec rzeczywistości. I tak Lenin znalazł swój nowy dom, stając się nieco surrealistycznym symbolem okolicy. Otoczony lampkami świątecznymi podczas Bożego Narodzenia czy wystrojony w ekstrawaganckie kostiumy, stał się częścią lokalnego folkloru.
Choć dla niektórych to bolesne wspomnienie czasów totalitaryzmu, dla innych – przykład, że sztuka potrafi wywoływać silne emocje i prowokować do dyskusji. Lokalne kontrowersje i zainteresowanie mediów, od The New York Times po The Wall Street Journal, sprawiły, że Lenin z Fremont stał się czymś więcej niż tylko rzeźbą — stał się miejską legendą.
A gdyby ktoś chciał zabrać go do domu? Żaden problem — wciąż jest na sprzedaż za 250 tysięcy dolarów! Fremont już zapowiedziało, że chętnie zamieniłoby go na… Johna Lennona.

Podczas jednej z moich wcześniejszych wizyt w Fremont szczególnie zapadł mi w pamięć widok pomnika z czerwono pomalowanymi dłońmi. Dla mnie te czerwone dłonie stały się symbolem nie tylko historycznej przemocy, ale także osobistego doświadczenia dorastania w cieniu totalitarnego systemu.
Pomnik Lenina w Fremont, choć otoczony atmosferą artystycznej ironii, wciąż budzi silne emocje i prowokuje do refleksji nad historią, pamięcią i sposobami jej upamiętniania.
A co Tobie przypomina dzieciństwo? Jakie wspomnienia wyzwalają w Tobie poczucie dobrej energii i pozwalają naprawdę żyć chwilą? A może to właśnie to pomieszanie — między tym, co nieuchronne i ostateczne, a tym, co kiedyś subtelnie kruszyło nasze szczęście — jest drogą do prawdziwego bycia tu i teraz.
Co o tym sądzisz? Daj znać — czasem takie pytanie rodzi najciekawsze odpowiedzi.